Deadpool i Wolverine modlą się o uzdrowienie Marvela
Wit Salamończyk - 21 sierpnia, 2024Zachęcony entuzjastycznymi głosami o odnowieniu, przebudzeniu i oświeceniu jakie daje Deadpool i Wolverine – poszedłem na jeszcze jeden film Marvela.
Kiedyś byłem bowiem gorliwym wyznawcą tego komiksowego wszechświata i regularnie uczęszczałem do świątyni kina na wszystkie nabożeństwa. Wznosiłem swoje ręce w uwielbieniu dla Tony’ego Starka i jego kolegów. W całym roku marvelo-liturgicznym szedłem na wszystkie bożonarodzeniowe, wielkanocne i letnie premiery. Swoje życie układałem pod cykl kolejnych objawień Kapitana Ameryki, Mrówkoczłeka, (niesamowitego) Człowieka Pająka. Wypatrywałem koniunkcji Strażników Galaktyki z Thorem. Hulka z Czarną Wdową. Przepełniony byłem wyczekiwaniem na komunię z Avengersami.
A gdy przyszło odprawiać zbiorowe modły, to cierpliwie siedziałem w fotelu do końca wszystkich pieśni na wyjście, żeby oczy moje nakarmiły się „sceną po napisach”. Pierwszą, drugą a przy łaskawości bóstw – nawet trzecią.
Ale z biegiem lat moja żarliwość opadała. Dostrzegłem że kolejne nabożeństwa marvelowe nie przynoszą mi szczęścia. Zacząłem się opuszczać. Co więcej nie ja jeden. Świątynie zaczynały świecić pustkami i nawet arcykapłani dostrzegli ten spadek żarliwości marvelowych wyznawców.
Kapłani dokonywali różnych prób duszpasterskich. Do każdej historii wrzucali jeszcze więcej świętych marvelskich. Po ekranowym prezbiterium przechadzały się tłumy w marveolach. A nabożeństwa były coraz dłuższe i częstsze.
Chwytali się też coraz bardziej rozpaczliwych środków. Jeszcze więcej pustego mordobicia, jeszcze więcej nieznośnego patosu, jeszcze więcej drętwych dowcipów, jeszcze więcej niezapamiętywalnej patetycznej muzyki i jeszcze więcej nierozróżnialnych złych big bossów.
Stałem się niepraktykujący. Ale kiedy wygoniłem marvelowe bóstwa ze swojej głowy rozejrzałem się po świecie wokół i dostrzegłem jeszcze większą pustkę duchową. Wielkie monoteistyczne wyznania Netflixa, Disneya, Amazona – postanowiły kroczyć tą samą wytyczoną ścieżką nudy i przewidywalności.
Dosłownie z nudów postanowiłem dać sobie szansę po wieloletniej przerwie i wybrałem się na święto koniunkcji Deadpoola i Wolverina.
* * *
No cóż. Sami kapłani tego święta zdawali sobie sprawę że nie jest dobrze. Co chwila z ekranu padały słowa że „Marvel jest w kryzysie”, „Marvel potrzebuje odnowy”. A sam święty Deadpool co chwila chrzcił samego siebie mianem „Marvelowego Jezusa”. Mesjasza mającego zbawić to uniwersum. Grano więc w otwarte karty.
Rzecz jasna, jeżeli ma być odrodzenie, to pół godziny było o wskrzeszeniu, rezurekcji z martwych samego Wolverine.
I co?
Bo ja wiem. Zachowałem się jak większość ludzi którzy znaleźli się w świątyni i nie wiedzą co się dzieje. Zmorzyła mnie drzemka.
Tylko dwa razy wyrwałem się z sennego letargu.
Za pierwszym razem ktoś wychodził do toalety i musiałem go przepuścić.
Za drugim razem trafiłem na bardzo fajną scenę. Możliwe że najlepszą w tym co udało mi się zarejestrować w trakcie seansu.
Ta „najlepsza” scena – to starcie Deadpoola i Wolverine’a z tabunem ich własnych cosplayerów. Naprawdę warto było się obudzić. Dwaj bohaterowie zostali zaatakowani przez gigantyczną masę osób poprzebieranych za Deadpoola i zachowujących się jak typowi bywalcy wydarzeń typu Pyrkon. Deadpool kobieta. Deadpol niemowlę. Deadpool Chińczyk itd… I cóż robią oryginały przy zetknięciu z podróbkami? Pewnie to samo co materia z antymaterią. Serum z chorobą. Krew z plamą na honorze. Eksterminują otaczającą ich zarazę.
To naprawdę wspaniała metafora koegzystencji sztuki komiksowej z ruchem fanowskim.
A może ta wściekłość bohaterów na cosplayerów to nie jest wściekłość za podrabianie, ale wściekłość za to że sami bohaterowie stali się cosplayerami samych siebie? To zemsta za swój własny upadek?
No bo co robią Deadpool i Wolverine przez cały film? Czy przeżywają jakieś przygody? Czy oddają się jakiejś akcji? Czy zagryzamy zęby drżąc o to co się za chwilę wydarzy?
Otóż nie. Film toczy się od pozy do pozy. Oglądanie tego filmu to jak oglądanie pięciominutowej relacji z jakiegoś konwentu. Prężymy muskuły, zdjęcie, koniec. Przytulamy się do potwora, fota, stop. Odgrywamy jakiś przemarsz robotów, kamerują nas, dość. Na miejscu twórców konwentów typu Pyrkon – traktowałbym to jako wielki sukces – wytyczać trendy hollywoodzkich superprodukcji.
To jest jakiś nowy rodzaj narracji – opowieść przez selfiaczki. Epos przez sweet focie. Deadpool zresztą chyba wielokrotnie robi sobie zdjęcia lub kabotyńsko pozuje w kolejnych scenach. A Wolverine choć niby staroświecki, bardzo dobrze odnajduje się w tej rzeczywistości gdzie nie musi robić nic oprócz pochylenia się, spojrzenia spode łba, wyszczerzenia zębów i wypuszczenia kolców.
Jak bardzo się to różni choćby od niskobudżetowych skeczów z filmów Monty Pythona. Tam stroje mogły być mocno symboliczne. Ludowy Front Wyzwolenia Judei mógł paradować w czarnych prześcieradłach, na ruinie amfiteatru. Ale ich dialogi były napisane i dążyły ku jakiemuś celowi, przekazywały myśl. I zostały zapamiętane.
“Skecze” z franczyzy o Deadpoolu są jak współczesna cosplejerka – wypieszczone wizualnie, materialnie, ale nie potrafią odegrać niczego więcej niż przybranie pozy do zdjęcia. I pewnie zostaną zapomniane “jak łzy na deszczu”.
Ale wróćmy do filmu i kolejnej sceny. Jak już się rozbudziłem to widziałem jak dwaj bohaterowie postanawiają ocalić świat w myśl piosenki „Like a prayer” – („jakby modlitwa”) z repertuaru Madonny. Ten tytuł jest nie przypadkowy. Bowiem obydwaj bohaterowie właśnie (jakby) modlą się o wskrzeszenie ich bóstwa – Marvela. Trzymają się za ręce i próbują połączyć dwie przeciwności. W tej (finałowej) scenie nie chodzi o ocalenie świata. Świat to tylko pretekst. Chodzi o ocalenie „uniwersum”. A czyni się to przez połączenie dwóch przeciwstawnych żywiołów – luzu i patosu, przesady i umiaru, tradycji i nowoczesności, dystansu i zaangażowania.
I co jeszcze było uduchowionego? Maska Wolverina. Onże zakłada tę starą dziwaczną komiksową maskę, którą twórcy serii o X-Menach – zarzucili od samego początku. Tutaj Wolverine jest symbolem – powrotu do korzeni, nowego katechumenatu. Koturnowa maska i żółty strój.
Bo Wolverine to dobry element tego filmu. Ktoś mógłby się przyczepić że nieuestannie robi tę samą minę. I miałby rację. Aktor wciąż robi tę samą minę wnerwionego zdystansowanego zdegustowanego oldboya. Ale mi akurat to nie przeszkadza. Jedna z moich ulubionych aktorek to Małgorzata Braunek, której zarzuca się, że gra tylko jedną miną. I może tak jest. W Potopie (Oleńka), w Lalce (Izabella) w Trzeciej części nocy. Ale mi się podoba.
Podczas drzemki słyszałem całą masę niewybrednych i nieśmiesznych żartów. Nie wszystko można wytłumaczyć słowami “przecież do Deadpool, to taka konwencja”. Pretensjonalny autotematyzm, który był odkrywczy w czasach Nabokova. Słyszałem jak relacja pomiędzy bohaterami ewoluuje tak niezdarnie, że aż muszą otwarcie mówić do widza, jakie są ich uczucia (bo behawioralnie się nie da). Wręcz muszą oznajmić widzom, że zaraz będą się bić, bo widz nie zrozumie. Pretensjonalne nawiązania do innych ról granych przez aktorów w innych filmach, serialach, musicalach. Ciąg niepowiązanych niczym scen. Rozwlekłe bezcelowe walki, polegające na nieustannym kłuciu się w różne części ciała. Takimi oto świadkami próbują ocaleć od zapodlenia.
No i rzecz jasna wyjątkowo nieudolna scena “po napisach”.
Jaki efekt?
Marvelowi potrzeba jeszcze dużo modlitwy.
Wit Salamończyk
* * *
Dlaczego Chani dostała zadanie dąsania się na wszystkich?
Jak walczy się z rasizmem przy użyciu trzech blondynek i jednej Szwedki?
Dlaczego Adolf Hitler to jeden z najbardziej wpływowych grafików nowożytności?
Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Gwiezdne Wojny Historia Horror Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Masterton Mickiewicz Niemcy Parowski political fiction Postapo Rak Reymont Romantyzm Rosja Seriale Sienkiewicz Simmons Strugaccy Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twardoch Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wojna Ziemkiewicz Żuławski