
Kompletnie nieznany – w końcu film o muzyce
Forlong Gruby - 19 stycznia, 2025Nowy film o Dylanie to szokujące zjawisko. Jest to film o muzyku który zasadniczo nie jest opowieścią o używkach. Głównym tematem filmu jest …, nie pospadajcie z krzeseł … MUZYKA.
„Kompletnie nieznany” – to w sumie dość dziwny film. Wydaje mi się że mocno różni się od innych filmów biograficznych o muzykach – jakie ostatnio obrodziły dość mocno. Wszystkich nie oglądałem, ale mam wrażenie że większość z nich została na siłę napisana jako film sensacyjny albo melodramat.
Musi być rosnące napiecie, musi być romans, musi być punkt kulminacyjny, musi być przemiana bohatera, musi być antagonista. Niezbędny jest upadek albo kryzys bohatera (rozpad rodziny, narkotyki, porzucenie kolegów z zespołu). Konieczna jest ostateczna scena finałowa i potem „scena z kocami”. Do tego jeszcze niezbędne retrospekcje z dzieciństwa (ojciec bije matkę, babcia mówi „wnuczku wierzę w ciebie”), oraz schemat „od zera do bohatera”.
No i jeszcze tytuł. Zasadniczo są tylko dwa wyjścia. Albo nazwiemy film nazwiskiem muzyka (Ray, Amy, Ella Fizgerald, Zenek, Elvis, the Doors) albo tytułem bądź fragmentem jednej z jego piosenek (Back to Black, Bohemian Rapsody, Spacer po linie, Rocketman).
W filmie o Dylanie niby jest podobnie ale jednak inaczej. Po pierwsze tytuł jest „czymś pomiędzy”. Bo nie nazwano filmu „Dylan” ani tym bardziej (tym gorzej) „Tambourine man” (w filmie nawet jest sporo żartów z popularności tej piosenki). Fraza „kompletnie nieznany” to oczywiście fragment piosenki „Like a Rolling Stone”. Dość dobrze oddaje ona treść filmu (nikt nie wie o co chodzi Dylanowi, nawet sam Dylan tego nie wie). Brzmi kiepsko. Mało oryginalnie. Ale mogło być dużo bardziej banalnie.
Ale najważniejsze jest to że fabuła nie została napisana w myśl tych wyrytych na skale schematów. Owszem są elementy romansowe. Są rozstania. Jest nawet coś w rodzaju „żenującego zachowania przed widownią pod wpływem alkoholu”. Jest scena kulminacyjna. Jest motyw „od zera do bohatera”. Jest zagubiony gwiazdor który sobie nie radzi z życiem i wszyscy coś od niego chcą. Jest nawet „scena z kocami” pod sam koniec.
Ale cały ten zestaw obowiązkowy jest tylko zamarkowany. Niczym wątki lgbt albo woke w niektórych współczesnych filmach (musi być, to się wrzuca trzydzieści sekund o czymś tam). Te „współczesne” wątki też zresztą były szybko i zręcznie obskoczone bo przecież i Baez i Seeger i Dylan walczyli z rasizmem (Dylan nawet przez chwilę słucha przemówienia czarnoskórego działacza i ma przez chwilę czarnoskórą dziewczynę). Więc zestaw obowiązkowy (kawa z wuzetką) został dostarczony (na przykład na potrzeby Oscarów) i w końcu można zająć się filmem.
I tutaj mamy po prostu muzykę. Piosenki. Masę piosenek. Rozmowy muzyków. Próby muzyków. Proces pracy w studiu. Rodzenie się wiekopomnych nagrań. Wiekopomne festiwale i nagrania. Dyskusje na różnicą pomiędzy Country a Folkiem a Western a Rockabilly. Pokazywane i omawiane są instrumenty, konsole. Oglądamy archaiczny sprzęt i producentów zapaleńców.
I piosenki. Piosenek jest naprawdę legion. Praktycznie cały czas ktoś coś gra. Moim zdaniem to jest najwspanialsze, bo idea muzyki Dylana (oraz pozostałych otaczających go muzyków) – może być mocno zniekształcona po kilkudziesięciu latach. Słuchaliśmy to setki razy w radiu i albo jest ona dla nas nieczytelna (pierwsze surowe nagrania) albo banalna (hippisowskie protest songi) albo niezrozumiała (w szczególności trzy nagrane płyty w latach 1955 – 1966), albo zupełnie przekształcone w wykonaniach innych artystów.
To są główni właściwie główni czterej bohaterowie tego filmu. Cztery „pokolenia” piosenek Dylana.
a. Najpierw mamy standardy folkowe – które Dylan gra ze swoim pazurem, a które nie pozwalają mu przejść do kolejnego etapu swojej kariery. Dodajmy, że nie są one złym antagonistą. „The oldies” – to wspaniałe dziedzictwo Ameryki na których wciąż i wciąż odradza się muzyka (na przykład w tym wieku oparł się na nich Jack White). Chciałbym, żebyśmy w Polsce mieli takie życiodajne podeście do piosenek typu „Czerwone jabłuszko” albo „Umarł Jasiek umarł„.
B. Kolejny etap tej kariery – to drugi bohater tego filmu – autorskie piosenki o naturze protest songów typu „How many times” albo „Times they are changin”. Kontemplujemy tutaj bardzo ważne zjawisko piosenek które są owszem bardzo ważne. Ale jednak „times they are changin” i w którymś momencie następuje przesyt patosu. W Polsce możemy to odczuwać na przykładzie piosenki „Mury” Kaczmarskiego, który całe życie pragnął złamać ten „ojczyźniano/rewolucyjny” stereotyp swojej twórczości. Czy choćby armii „koturnowych” i profesjonalnych wykonawców typu Andrzej Zaucha czy Zdzisława Sośnicka, czy choćby Czesław Niemen, których wyparły postpunkowe chłpaki pokroju Kazika, których z kolei wyparły chłopaki z osiedli, których bardzo możliwe, że wyprze z powrotem Zdzisia Sośnicka (a na pewno robi to Stasia Celińska). Stawre piosenki na pewno nie sa skazane na wymarcie – czego dowodem jest (pokazany w filmie) Johnny Cash który był blednącą gwiazdą ale w latach dziewięćdziesiątych wrócił i zmiótł ze sceny grungową młodzież i pokolenie MTV (sam Chris Cornell to żartobliwie przyznał). Innym przykładem jest zespół the Doors który w czasach mojej młodości był najbardziej wziętym młodzieżowym zespołem
C. Trzecim może najmniej znaczącym bohaterem są piosenki pisane dla innych artystów. Choć w przyszłości to właśnie „covery” staną się siłą pociągową popularności Dylana. I zapewne macie też świadomość, że Dylan to artysta który mam wrażenie że przeżył znaczną ilość gwiazd które śpiewały jego piosenki (na przykład Jimi Hendrix i All along the watchtower, albo Robert Palmer i „I’ll be your baby tonight„). Tutaj temat został zaledwie zamarkowany w postaci piosenek podarowanych Joan Baez.
D. A na koniec mamy czwartego bohatera czyli elektrycznego, młodzieżowego, porzucającego hippisowskie nadęcie, piosenkarza nagrywającego w dwa lata trzy albumy Bringing It All Back Home (’65), Highway 61 Revisited (’66), Blonde on Blonde (’66). Powstanie tej płyty, odnalezienie tego „brzęczącego brzmienia” – to historia pełna szczegółów o których warto opowiadać. Fascynujący jest obraz pracy w studiu. Ciekawy jest obraz buntu „starych fanów starej muzyki”. I w sumie na tym spróbowano zbudować oś konfliktu i fabularny punkt kulminacyjny. Mnie osobiście bawi pokazanie uwznioślonych „antyrasistów”, „komunistów”, „hippisów” jak miotają się kiedy artysta chce zagrać coś innego niż oni sami sobie tego życzą. Świadomie bądź nie pokazane zostało jak rewolucjoniści stają się tyranami. A w prawdziwym życiu to przychodzą mi na myśl lamenty w roku 1994 jakie głosili „neo hippisi” oglądając festiwal Woodstock z roku 1995. Mówili „Panie kiedyś to była idea pokoju i kwiaty we włosach ludzie nosili, a teraz jakiś napakowany kark w samych krótkich spodenkach krzyczy do głośnej muzyki”. Chodziło zapewne o Henry’ego Rollinsa. Super gościa. Drugi przykład to kłopoty zespołów pokroju Armia ze „starą gwardią starych punków” która zatrzymała się 30 lat temu i zupełnie nie chce przyswoić tego co muzycy stworzyli od tamtego czasu i ciągle domaga się „Trzech bajek” i „Niezwyciężonego„. Nie inaczej jest ze „starymi metalami” którzy snują się po koncertach metalowych i smęcą, że „to już nie to co kiedyś Kat„.
Czy to źle że film pozbawiony jest „obowiązkowych elementów fabularnych”? Że koncentruje się na piosenkach a nie wątkach melodramatycznych? Według mnie „normalnych filmów” mamy tysiące i czasem warto zwyczajnie od nich odpocząć i poeksperymentować.
Inni muzycy? Dość dobrze i atrakcyjnie oddana jest Joan Baez. Świetnie oddani są mentorzy Dylana Pete Seeger i Woody Guthrie. Sympatyczna jest zbieranina młodych muzyków towarzyszących Dylanowi.
Ale największym wygranym drugiego planu jest Johnny Cash. Byłem bowiem bardzo zniesmaczony po roli Joaquima Phoenixa w nagrodzonym Oscarami filmie „Spacer na linie”. Uwielbiany Phoenix jest dla mnie bardzo „niefajną” postacią i zasadniczo psuje wszystkie role – zupełnie według mnie zepsuł również postać Casha. A tutaj młody aktor Boyd Holbrook zagrał świetnie (mimo braku fizycznego podobieństwa) ten kowbojski, bezpośredni, nonszalanckoi sposób zachowania się piosenkarza. Łezka się w oku kręci. Świetnie też pokazano towarzyszących mu muzyków z Tennessee Three. Generalnie Johnny Cash dostał pozytywną rolę „pozytywnego i wyluzowanego gościa z boku” z jego frazą „nanieś trochę błota na dywan”.
Rola tytułowa? W końcu Timothée Chalamet zagrał coś porządnego w odróżnieniu do przereklamowanej Diuny. I podejrzewam ze generalnie o to chodziło w tym filmie, żeby go szybko nakręcić zanim Chalamet się zestarzeje. Przyznaję, że nie miałem tego żenującego wrażenia że oglądam kogoś znacznie gorszego od oryginału (pewnie dlatego że praktycznie nie oglądałem Dylana w telewizorze).
Na koniec wspomnę o ciekawym wątku – że wszystkie tłumaczenia piosenek zostały zaczerpnięte z bardzo obszernego zbioru Filipa Łobodzińskiego. Ten artysta znalazł sobie bardzo dobrą niszę, która nie wiem dlaczego istniała. Bowiem mało kto tłumaczył Dylana na polski. Również po przyznaniu mu nagrody Nobla. A więc Łobodziński sięgnął po skarb który zwyczajnie leżał na polskiej ulicy. Chwała mu za to.
I bardzo się też ucieszyłem ze dystrybutor postanowił docenić poetycko/translatorski wysiłek Łobodzińskiego. Nie mniej z punktu widzenia filmu uważam że są to tłumaczenia dość problematyczne. Łobodziński przekładał Dylana dość poetycko. Szukał fraz równoważnych ale nieoczywistych. Czasem wręcz według mnie przeciągał („everybody must get stoned” – przetłumaczył jako „stuknięty każdy musi być” – w kontekście narkotyków).
I właśnie podczas wykonania tytułowej piosenki, w kulminacyjnym momencie, gdy widać ze reżyser próbuje zaakcentować ze właśnie oto dowiemy się że Dylan jest „kompletnie nieznany / complete unknown” – na ekranie wyświetla się fraza Łobodzińskiego – „masz przezroczystą twarz”. A potem kiedy każdy wie że będzie „toczący się kamień” słyszymy „jak błądzący łach”.
To jednak jest dezorientacja i przekłamanie bo piosenki Dylana mimo, że często pełne niezrozumiałych surrealistycznych zwrotów – to jednak szybko rezonowały z publicznością, która natychmiastowo wyłapywała nośne frazy (jak ten nieszczęsny toczący się kamień, albo słowa „oto czasy nadchodzą nowe”).
Dobrze że chociaż Farma Maggie na której nie chciał pracować Dylan – pozostała farmą Maggie, a nie farmą Ziuty (jak spolszczył to nasz tłumacz).
Tak więc mamy bardzo piękny film próbujący wyjaśnić o co chodziło w amerykańskiej muzyce lat sześćdziesiątych. Pokoleniu Hip-Hopu tłumaczy o co chodziło z tym brzdąkaniem na banjo i na gitarach.
Zupełnie nie wiem co w tym będą widzieć ludzie którzy nie lubią muzyki.
Ale „rzeczy kompletnie nieznane mi są to„.
Forlong Gruby
* * *
Bądź z nami! Podłącz się do naszego nadajnika!

Wiele dziewcząt jest w Śródziemiu
lecz najwięcej jest w Rohanie.
Tam me serce pozostało
przy kochanej Rohirrianie.
Tyle jest pięknych miejsc w Śródziemiu. Ale Rohan jest najpiękniejszy. I o tym jest Wojna Rohirrimów.
AI Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Historia Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Lynch Masterton Mickiewicz Miś Niemcy Nolan Orbitowski Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Sienkiewicz Simmons Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wiedźmin Wojna Ziemkiewicz Żuławski