
Lech Jęczmyk – Polski głos Vonneguta i innych
Atari 65XE - 17 marca, 2023Z Lechem Jęczmykiem o tłumaczeniu fantastyki rozmawia Krzysztof Głuch
Krzysztof Głuch: Praca tłumacza to jedno z wielu Twoich zajęć związanych z literaturą. Kiedy zająłeś się tym fachem?
Lech Jęczmyk: Moje pierwsze tłumaczenia były tekstami dla czasopism. Przede wszystkim dla tygodnika „Itd”, w czasie kiedy jego redaktorem naczelnym był Jerzy Wójcik. Były to przeważnie rosyjskie humoreski. Część z nich do dziś chodzi po kabaretach – nie wiem czy ktoś przekładał je po raz drugi, czy też nie zadał sobie trudu, żeby odnaleźć tłumacza. Tłumaczyłem też opowiadania Shirley Jackson. To był rok 1958 – miałem 22 lata. Takie były początki.
Czyli przymierzyłeś się do tłumaczenia jeszcze zanim rozpocząłeś pracę redaktora w Iskrach?
Tak. W Iskrach do zajęcia się powieściami namówił mnie ustępujący redaktor, po którym zająłem miejsce – Ignacy Szenfeld, bardzo barwna postać, Lwowiak który w żadnym języku nie mówił poprawnie. W polskim wstawiał mnóstwo rusycyzmów, w rosyjskim polonizmów, a i po żydowsku też mówił z bardzo dziwnym akcentem. Ale kiedy pisał, tłumaczył, to wtedy błędów nie popełniał. I on właśnie przekonywał mnie, że porządny redaktor i wydawca powinien również tłumaczyć.
W Iskrach byłeś kierownikiem redakcji rosyjskiej, tymczasem jako tłumacz zająłeś się literaturą angielskojęzyczną.
Jako kierownikowi, nie wypadało mi brać najlepszych książek dla siebie. A byle czego nie chciałem. Wystartowałem więc z bocznej linii. Zgłosiłem się do PIW-u z trzema zupełnie nieznanymi w Polsce autorami amerykańskimi: Josephem Hellerem (z „Paragrafem 22”), Kurtem Vonnegutem („Kocia kołyska”) i Kenem Keseyem („Lot nad kukułczym gniazdem”). Z tych trzech Keseya przetłumaczył ostatecznie kto inny (Zieliński), bo wydawnictwo nie mogło czekać, aż się z nim uporam. W tam tym czasie istniała w Polsce duża około dwudziestoletnia przerwa w wydawaniu literatury amerykańskiej. Na warsztacie był wciąż Hemingway.

Skąd pojawiła się w Twoim przypadku ta możliwość rozpoczęcia zasypywania luki w prozie amerykańskiej?
To był wyjątkowy zbieg okoliczności. Istniała wówczas pewna organizacja „Experiment for international living”, której miała na celu zapoznanie młodych Amerykanów z młodzieżą z innych krajów. Wpuszczono ich również do Polski, jako do pierwszego kraju socjalistycznego. Jeden z gości, którego wybrałem dla siebie, okazał się być późniejszym właścicielem wydawnictwa „Media Rodzina” (Bob Gamble). Był człowiekiem bardzo zamożnym, w związku z czym nie stanowiło dla niego problemu zaprenumerować dla mnie amerykańskie czasopismo i przesyłać mi masę książek. Bob kończył anglistykę na Harvardzie, w związku z czym był ze wszystkim na bieżąco. Co ciekawe, książki od niego musiały być za każdym razem opatrzone dedykacją, żeby Władza miała dowód, że nie mam zamiaru nimi handlować.

Proza amerykańska nie mogła się więc do nas przepchać przez ocean, natomiast czy do literatury sowieckiej miałeś tak dobry dostęp, jaki mieli Rosjanie?
Nawet lepszy. Sowietom bardzo zależało na tym, żeby ich literatura popularna była dostępna. Traktowali ją, jako formę propagandy i książki radzieckie były sprzedawane w Polsce dokładnie za pół ceny. Sami Rosjanie urządzali wyprawy do Księgarni Rosyjskiej na Nowy Świat, żeby się obkupić. Był jeszcze drugi aspekt,
Książki sowieckie, te co bardziej otwarte i śmiałe były wysyłane za granicę, jako dowód panujących w ZSRR swobód. Natomiast w samej Moskwie czy Leningradzie zdobyć je było niezwykle trudno.

Muszę się spytać skąd pojawiło się u Ciebie zainteresowanie fantastyką. Dla nas, urodzonych w latach 70-tych i 80-tych była to rzecz jakby oczywista z uwagi na „urząd nauczycielski” piastowany przez „Fantastykę” i „Małą Fantastykę” oraz popularność tej prozy wśród starszych. W latach 60-tych nie było ruchów fanowskich.
Raczej nigdy nie byłem „fanem”. Fantastykę traktuję jako literaturę, tak jak każdą inną. Natomiast Iskry były wydawnictwem młodzieżowym i siłą rzeczy musiałem się zająć tą dziedziną. W roku 1963, kiedy zaczynałem pracę, następował czas wielkiego ożywienia w literaturze rosyjskiej. Wkraczali w życie tzw. szescdziesiatiki czyli np. Okudżawa i Aksjonow. Również w fantastyce robiło się ciekawie. Od jakiegoś czasu istniał Jefremow, ichni Lem, obok talentu obciążony również niestety sporym grafomaństwem. Świetne miewał nieraz pomysły, ale pisywał rozwlekle i miał duże belferskie potrzeby nauczania wszystkich. Po nim pojawili się Strugaccy, początkowo jeszcze bardzo socrealistyczni („Kraina purpurowych obłoków”) choć już mówili własnym głosem, pojawiały się interesujące postacie – no a potem pasjonujące książki, m.in. „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”, „Trudno być bogiem”.
„Paragraf 22” był napisany stylem, do jakiego nie miał okazji się przyzwyczaić polski czytelnik. Określiłbym go jako rwany i galopujący. Fabuła zaczyna się i również kończy, jakby przy pomocy cięcia nożem. Nawet w Stanach początkowo krytyk z New York Timesa określił ją słowami „Rozpaczliwy brak umiejętności pisarskiej, emocjonalny kociokwik”. Czy Ty tłumacząc, a następnie odbiorcy czytając, miałeś opory przed stylem tej powieści?
Nie. Twórczość Hellera, jak również Vonneguta określano jako nurt czarnego humoru literatury amerykańskiej. Lektura „Paragrafu 22” sprawiała mi przyjemność i musiałem posłużyć się adekwatnym językiem przy jego tłumaczeniu. Spotkałem się z jedną napaścią na ten przekład „Literaturze na świecie”. Nie mogę być w tej sprawie sędzią, ale za obiektywny miernik jakości tłumaczenia mogę uważać fakt, że powieść jest stale wznawiana i zrealizowanych zostało pięć jej wystawień scenicznych. Doczekałem się też dość nieoczekiwanych gratulacji ze strony członka Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego – płk Michalskiego, specjalisty od etyki wojennej, który któregoś dnia zawitał w wydawnictwie. Pytam się go, „Panie pułkowniku, jak to? Tam się o wojsku pisze nie najlepiej!”. A on na to, „Na szczęście to o konkurencji”.
No właśnie, jest przecież drugi aspekt, który mógł sprawić że książka w Polsce będzie niezrozumiana. Po pierwsze mieliśmy swoje własne zupełnie odmienne wspomnienia Drugiej Wojny Światowej. Po drugie istniał chyba wśród Polaków kult amerykańskiej armii, a po trzecie jak tu w obliczu problemów z komunizmem, przeżywać jeszcze rozterki pilota bombowców w kampanii włoskiej.
Polscy czytelnicy chyba jakby nie chcieli zauważać, że akcja powieści dzieje się w trakcie Drugiej Wojny Światowej, co do której byliśmy mocno przekonani, że zmagają się siły dobra i zła. Podobnie zresztą społeczeństwo amerykańskie było mocno zjednoczone w trakcie tego starcia. Heller wstrzelił się już w Wojnę Wietnamską, kiedy w Stanach panowały nastroje antywojenne, antywojskowe, antyimperialne i wręcz prokomunistyczne.
„Paragraf 22” wystawiany obecnie w Olsztynie, w bardzo ciekawy sposób interpretuje, jakby chodziło o Wojnę Iracką. Tak więc historia dba o to, żeby ta książka była aktualizowana co jakiś czas.

Jedyny polski motyw w tej powieści pojawia się, kiedy Milo Minderbinder ląduje w Polsce, żeby handel polską kiełbasą włączyć do działalności prowadzonego przez siebie syndykatu w którego zyskach „wszyscy mają udział”. Czy ten wtręt był oryginalnie w książce? Nie pochodził od Ciebie?
Nie, on tam był. Polska kiełbasa jest słynna w Ameryce, również rozmaite żydowskie przysmaki, np. bajgle. Również cebularz (czyli bułka z cebulą) w Stanach się nazywa „białystok”.
„Paragraf” to jest solidne kilkaset stron, jakie zaatakowałeś u początków swoich prób z powieścią. Czy długo zajęło Ci uporanie się z tym tekstem?
Dwa lata. Proszę pamiętać, że jako kierownik redakcji miałem swoje pełnoetatowe obowiązki. Byłem wówczas również aktywnym sportowcem, trenowałem, byłem w kadrze narodowej w Kioto. Do tłumaczenia siadałem późno w nocy i pracowałem dopóki nie padłem.
Muszę też przyznać, że tłumaczę dość wolno. Nie poprawiam po sobie – ten tekst który zapisuję, jest już z założenia ostateczną wersją. Cała obróbka wstępna jest przeprowadzana w głowie.
Ale „Paragraf” nie był też pierwszą powieścią z którą się zmierzyłeś?
Nie. „Kocia kołyska” była wcześniej. Ale przed nią przetłumaczyłem jeszcze dwie książki i to one były prawdziwymi wprawkami. Jedna z nich „Siódma zasłona” Wasiliewa – szkice o wybitnych szachistach. Nie gram w szachy, więc musiałem tą książkę czytać z podręcznikiem szachowym i szachownicą pod ręką i za każdym razem rozstawiałem figury. Potem jeden z recenzentów tej książki napisał, że „przekazuje mi tajemny znak szachowego porozumienia”. Czyli chyba nie zorientował się, że tłumaczył amator. Zresztą każda książka, którą się tłumaczy, wymaga od tłumacza dość mocnego zapoznania się z nowym tematem. Kiedy robiłem przekład „Małego wielkiego człowieka” Bergera, to musiałem rozegrać bitwę pod Little Big Horn. Wykonałem mapę tej bitwy wyłącznie na podstawie powieści. W kilka miesięcy później National Geografic zamieścił również plan tej bitwy i z zadowoleniem stwierdziłem, że pokrywa się on z moją mapą. Jest to zresztą zasługa samego Bergera, który wszystkie swoje książki doskonale dokumentuje.
„Kocia kołyska” Vonneguta była napisana językiem jeszcze bardziej wówczas niespotykanym – krótkim i zdawkowym. Rozumiem, że pomimo tej nowej formy została przyjęta dobrze również jako amerykański czarny humor?
Tak, rzecz chwyciła. Wtedy wszystko co amerykańskie, było modne, nowe i istniał głód tej inności, jaką oferowała amerykańska literatura w stosunku do tego co panowało po tej stronie żelaznej kurtyny.
Skąd ten styl u Vonneguta? Podejrzewam, że mógł mieć na to wpływ fakt, że on był zatrudniony w firmie General Electric (u jednego z trzech najsłynniejszych amerykańskich generałów – General Motors, General Electric i General Store). Pracował w dziale reklamy i układał teksty reklamowe. Nauczył się więc operować krótkimi zdaniami, sloganami. I być może to zdecydowało o stylu jego prozy. Mógł zrezygnować nawet z pełnego zdania gramatycznego.
Vonnegut nie jest łatwo klasyfikowalny. Pod jakim szyldem wydany został w PIW-ie? Czy został określony jako fantastyka?
Nie. „Kocia kołyska” ukazała się w serii prozy światowej.

Zastanawia mnie fakt, że te przetłumaczone przez Ciebie książki, ale i późniejsze (Dick, Sarban) opowiadają o wojnie i są pisane często przez jej uczestników. Czy o Twoim doborze zaważył fakt, że byłeś uczestnikiem, albo raczej świadkiem wojny?
Raczej świadkiem. Byłem wtedy za młody, żeby się przestraszyć i wojnę odbierałem jako bardzo ciekawe widowisko typu „światło i dźwięk”. Ale nie dobierałem pod tym kątem tekstów. Po prostu wojna była mocnym doświadczeniem pokoleniowym. I na przykład Vonnegut miał rzeczywiście bardzo silne przeżycia związane z wojną. Wzięty do niewoli znalazł się w bombardowanym przez Amerykanów Dreźnie. Zaznał więc dość częstego w amerykańskim wojsku zjawiska, tzw. „friendly fire”.
Z doświadczeniem wojny w literaturze wiążą się zresztą dość zaskakujące sytuacje. Na przykład Włodzimierz Wysocki (swoją drogą postać tego barda teraz zupełnie nie jest w stanie zainteresować młodych) śpiewał dużo o wojnie i potrafił tak się wystylizować, że weterani wojny ojczyźnianej uznali go za swojego człowieka, towarzysza broni. I nie grał roli fakt, że Wysocki urodził się dziesięć lat po wojnie.
Wspominałeś o tym, że tłumaczenie „Paragrafu 22” doczekało się krytyki w „Literaturze na świecie”. Ja natomiast spotkałem się z zaskakująco obszernym krytycznym omówieniem tłumaczenia „Kociej kołyski” autorstwa Michała Zimnickiego. Czy jest Ci ono znane?
Nie, ktoś mi tylko wspominał, ale nie miałem okazji przeczytać.
Autor podjął się sam przetłumaczenia fragmentów powieści i krytyczne uwagi musiały się pojawić w momencie porównania tłumaczeń.
Zapewne autorowi bardziej się podobało jego tłumaczenie.
Naturalnie. Tekst nie jest napastliwy, ale zaskakująco drobiazgowy. Część uwag dotyczy czynionego przez narratora wykładu bokononizmu. Przykładowo dodane przez Janusza Jęczmyka słowa piosenki „mędrek przygłup, pracuś, leń” sugeruje, że członkami karassu mogą być zwłaszcza „osobniki antypatyczne bądź z wadami”, co „pozbawia karass otoczki mistycyzmu, co wpływa na odbiór idei bokononizmu przez czytelnika.
Takie odczucia mogą pewnie mieć osoby nawrócone na bokononizm. Te piosenki Vonneguta są układane w rytmie Calypso, czyli takich karaibskich czastuszek, których kolejne zwrotki śpiewak, jakiś przystojny smagły facet w zawadiackim kapeluszu, stojąc na ulicy układa na poczekaniu dla każdego który rzuci mu jakieś pieniądze. Te wierszyki były tłumaczone pod takim właśnie kątem, żeby można je było nawet zaśpiewać.
Jedna z przekonujących uwag dotyczyła rozdziału 99, zatytułowanego przez Ciebie „Buk stfoszil glina” czyli „Bóg stworzył glinę” – rytuał pogrzebowy bokononizmu. W oryginale Vonnegut posłużył się słowem „mud”. Michał Zimnicki wskazuje, że wierne tłumaczące słowo „błoto” przekazuje o wiele lepiej ironiczny sens tego rozdziału.
Tłumacząc ten rozdział musiałem posłużyć się słownictwem biblijnym. Ta scena nawiązuje bowiem do Księgi Rodzaju. Słowo „glina” jest polskim wyrażeniem biblijnym uwzględniającym polski kontekst kulturowy. Amerykanie w tym samym kontekście posługują się słowem „mud”.

Wracając do wierszyków Vonneguta – są one bardzo ważnym elementem jego książek. Łatwo i silnie zapadają w pamięć. Chyba wszystkie z nich zleciłeś swojemu bratu Januszowi. Nie podejmujesz się tłumaczeń poezji?
Rzeczywiście w zasadzie nie zajmuję się przekładaniem poezji. Natomiast Janusz Jęczmyk jest wybitnym poetą. Dla potwierdzenia mogę wskazać fakt, że znalazł się w antologii zbierającej 50-ciu najlepszych poetów z całej historii polskiej literatury. W każdym razie takie prace zostawiałem lepszemu od siebie specjaliście.
Odnieść można wrażenie, że praca tłumacza jest narażona na bardzo mocną krytykę. Toczone są bardzo wysublimowane spory, w których często trudno zająć stanowisko. Przykładem obiektu najgorętszych krytyk były nowsze przekłady Tolkiena („Władca Pierścieni”) i Franka Herberta („Diuna”). Czy zajmujesz stanowisko w takich sporach.
Nie, raczej nigdy. W Związku Literatów Polskich (zawieszonym w ’81 rozwiązanym w ’83) byłem przewodniczącym Klubu Tłumaczy. W związku z tym inni tłumacze byli moimi kolegami i ja ich miałem reprezentować, a nie wdawać się w jakieś kontrowersje. Weszło mi to w krew, że nie krytykuję pracy kolegów. W redakcji zdarzało mi się reagować na słabe tłumaczenia, w zasadzie tylko raz odrzuciłem tłumaczenie. Sprawa polega na tym, że kierownik redakcji powinien dobierać tłumacza do książki. Trzeba przekład zlecać takiej osobie, która akurat potrafi go wykonać. Kobietom nie daje się na przykład książek o wojnie, w sytuacji kiedy nie wiedzą co to jest działo, pododdział, czym się różni rewolwer od pistoletu…
I nie wypada się im posługiwać precyzyjnym wojskowym słownictwem.
No tak. Podobnie ze sprawami bójek, koleżanki przychodziły się do mnie skonsultować, czy ktoś kogoś zdzielił, czy uderzył, czy powalił. Chociaż na przykład pani Uhrynowska, bardzo dobra tłumaczka, z którą współpracowałem przez wiele lat, dzięki tłumaczeniom stała się miłośniczką boksu.
Kiedyś w jednym z telewizyjnych turniejów, w którym dzwoni się z pytaniami na chybił trafił do ludzi, dodzwoniono się właśnie do niej i spytano się czy jest mąż, bo jest ktoś potrzebny, kto się zna na boksie. Na to ona „Co? To ja jestem w tym domu specjalistką od walk bokserskich!” i precyzyjnie im odpowiedziała, kto, w jakiej wadze i kiedy wygrał.

Jeżeli chodzi jeszcze o kontrowersje nad tłumaczeniami, to pojawiają się one chyba dopiero tam gdzie tłumaczy jest „dwóch albo trzech”. Czy zdarzyła się Tobie taka sytuacja, że ktoś dublował Twoją pracę, albo Ty tłumaczyłeś coś, co zostało już raz przełożone?
Taka sytuacja zdarzyła się raz. Przetłumaczyłem na nowo „Operę żebraczą” (właściwie wolałbym ją teraz nazwać „Operą dziadowską”). Zrobiłem to na prośbę teatru, który twierdził, że wersja opublikowana w książce nie nadaje się do grania. Język jest zbyt sztuczny, mało sceniczny. Przy czym arie znowu tłumaczył kto inny – pani Jolanta Kozak.
Przejdźmy do trzeciego z wielkich pisarzy z Twojego warsztatu – Philipa K. Dicka. Tego autora nie wprowadzałeś już „od zera” na polski rynek. Kiedy się z nim zetknąłeś i kiedy zacząłeś tłumaczyć?
Wcześniej wydany został „Ubik”, którego Lem polecił Wydawnictwu Literackiemu (przełożył Michał Ronikier). Potem nie było długo, długo nic. Czyli pojawiła się jedna książka, a ja kieruję się taką teorią, że pisarz wtedy istnieje na rynku, kiedy znane są co najmniej trzy jego książki. No i wziąłem się za to systematycznie. „Człowiek z Wysokiego Zamku” został bardzo dobrze przyjęty, wielokrotnie był wznawiany. Później postawiłem sobie zadanie przetłumaczenia trylogii „Valis”. Było to jedno z zadań, które miałem zamiar wykonać do siedemdziesiątego roku życia. Mój ojciec umarł mając siedemdziesiąt lat i obawiałem się, że może to być genetyczne. Jak się okazuje dostałem później w prezencie jakieś dodatkowe lata i musiałem wymyślić kolejne plany. W stosunku do Dicka nogę też powiedzieć, że żyłem mniej więcej w tym samym czasie, trochę później od niego, no i on mnie wyprzedził w przejściu na tamtą stronę.
Wydaje się, że dobór przetłumaczonych przez Ciebie książek Dicka jest dość autorski. „Człowiek z Wysokiego Zamku”, trylogia „Valis” ale i potem biografia „Boże inwazje”. Można odnieść wrażenie, że starałeś się pokazać Dicka jako pisarza metafizycznego, naznaczonego, całkiem innego niż pokazują go ekranizacje filmowe (nawet przesławny „Blade Runner”) lub dobór jego powieści o bardziej przygodowym charakterze.
Wybierałem to co uważałem za esencję jego twórczości. Ale z prozy Dicka zawsze wychodzi mistycyzm, nawet z drugo i trzeciorzędnych jego powieści, których też nie brakuje.

Czy przekład trylogii „Valis” okazał się być ciężkim wyzwaniem? Dick starał się tam włożyć zdaje się szeroki przekrój swojej erudycji.
Jest zasadnicza różnica między erudycją pisarza i tłumacza. Pisarz może bardzo łatwo udawać erudytę. Tłumacz musi być erudytą. Autor może zajrzeć do encyklopedii, wybrać pięć cytatów i zagrać erudytę. Tłumacz musi się potem doszukiwać tych tekstów źródłowych. Na szczęcie bywają też proste zadania. Przykładowo Dick podaje dowód na istnienie Boga. Jest to szalenie zawiły tekst, nie powiem, żebym wszystko w nim rozumiał. Ale w tym przypadku mogłem ściągnąć odpowiednią książkę z półki i wesprzeć się istniejącym polskim tłumaczeniem. Z drugiej strony wyzwaniem jest fragment, w którym Dick przytacza „Finnegans Wake” Joyce’a. I to musiałem przełożyć sam. Podchodziłem do tego tekstu z kilu stron, jak pies do jeża i wreszcie złapałem. Okazuje się, że ten tekst ma swoją wewnętrzną logikę, która można wychwycić. I to tłumaczenie się spodobało. Wiem, że potem pojawiły się w Internecie żądania, żebym przetłumaczył „Finnegans Wake”. Ale nie jest to dla mnie aż tak ważna książka, żebym miał sobie zadać ten trud.

Dick miał pod ręką czterotomową encyklopedię teologiczną i z niej czerpał. Dodatkowo pracował jako sprzedawca w sklepie z płytami w dziale z muzyką poważną i dużo korzystał z tekstów zamieszczonych na okładkach płyt. Są to więc wszystko rzeczy dość powierzchowne, można powiedzieć, „kalifornijska erudycja”. Oczywiście znał też osobiście szalonego biskupa Pike’a (alter ego Timothego Archera), który powymyślał przeróżne herezje. Trzeba przyznać, że pasowali do siebie.
Jeżeli chodzi o książkę „Philip K. Dick – Boże Inwazje” to czy dobierałeś ją spośród innych biografii pod tym kątem, żeby eksponowała najmocniej ten metafizyczny aspekt życia pisarza?
Sądzę, że jest to najlepsza, najpełniejsza biografia. Musiał to napisać ktoś, kto wtedy mieszkał w tamtej okolicy nad zatoką San Francisco. Ściągali tam wtedy poeci, malarze, cyganeria, niecodzienne miejsce. Dla przykładu po drugiej stronie zatoki burmistrzem została burdel mama. Postać zresztą bardzo ciekawa – żona prokuratora stanowego, któremu żeby zrobić na złość po rozwodzie, założyła burdel. I jako burmistrz przyjmowała petentów ubrana jak dziewiętnastowieczna burdel mama – w wielkim kapeluszu, w czarnej sukni, z papugą na ramieniu. I w takiej atmosferze żyli Dick oraz autor tej biografii Lawrence Sutin, który zresztą dotarł do dużej ilości ludzi, którzy pamiętali pisarza.
W „Transmigracji Timothego Archera” jest jedna z końcowych scen, moim zdaniem bardzo wzruszająca w której Bill Lundborg, myśląc że jest Timothym Archerem, zaczyna mówić słowami Chrystusa. Siłą rzeczy stanąłeś wobec kwestii tłumaczeń Biblii. Czy dobierałeś tłumaczenia, czy skorzystałeś z kanonicznego przekładu benedyktynów (Biblii Tysiąclecia)?
Skorzystałem z kanonicznego. Wiem, że Biblia Tysiąclecia nie jest najlepszym tłumaczeniem. Powstawało ono w dość dużym pośpiechu, wykonywane przez wiele osób. Tłumaczenie Wujka jest jednak dziełem literackim i to potężnym. Zawładnęło ono umysłami Polaków na bardzo długi czas. Żal mi niektórych cytatów z tego tłumaczenia. Niewątpliwie takie nagłe przejście to jest przerwanie ciągłości kulturowej. Cóż by się stało, gdyby ludzie, którzy chcą poznawać Pismo Święte, wnikali w tamten tekst, opatrzony ewentualnie przypisami. Żali mi na przykład „kamienia węgielnego”, który teraz jest „głowicą węgła”.

Dla mojego pokolenia to już Biblia Tysiąclecia jest zbiorem tekstów przyswojonych, w odniesieniu do których każde nowe tłumaczenie (Biblia Poznańska, Warszawsko-Praska, przekład ekumeniczny) jest trudne do zaakceptowania.
To jest sytuacja, która przypomina trochę, oczywiście zachowując proporcje, nowy przekład Kubusia Puchatka. Pokolenia ludzi znają go na pamięć, mówią cytatami. I nagle proponuje się nam „Fredzię Phi-Phi”. To szkodzi kulturze. Na przykład w języku angielskim jest kilka przekładów „Ojcze nasz”. Chyba jest lepiej, że wszyscy znają jeden tekst modlitwy. Chociaż teraz są ponoć również w Polsce pomysły, żeby poprawić słowa „i nie wódź nas na pokuszenie”.
Można zrozumieć intencje, ale „ne nos inducas in tentationem” nie da się chyba inaczej wyrazić.
No właśnie. „Inducas” jest jednoznaczne. A w tekstach wschodnich, korzystających z greki jest to chyba podobnie…, „Nie wowiedi nas wo iskruszenie no isbaw nas ot łukawowo”. Czyli złe tam występuje jako „łukawyj” – diabeł, zło osobowe. Analogicznie u nas powinno „ode Złego” – pisane dużą literą. Nie należy majstrować przy takich tekstach. Albo w Kazaniu na Górze powiedziane zostało, że błogosławieni są „ubodzy duchem”. Ludzie niewierzący lubili się przyczepić, że tu chodzi o niepełnosprawnych umysłowo. Zamieniono na „ubogich w duchu”. Ale kto chciał rozmieć to przecież rozumiał.
Lem w „Fantastyce i Futurologii” bodajże, pisze że jedyni warci uwagi amerykańscy pisarze to Dick i Le Guin. Doborem swoich tłumaczeń poniekąd podzielasz uznanie dla tej dwójki. Ale chyba nie podzielasz tak krytycznego spojrzenia na pozostałych.
Zdecydowanie nie podzielam. Lem jest dość skupiony na sobie i zachwycony sobą. Rzeczywiście tak powiedział, za co został nawet wyrzucony ze Związku pisarzy SF. Oficjalnie wyrzucono go za to, że nie płacił składek, gdyż jak twierdził, władza nie pozwalała płacić w dolarach.
Przejdźmy więc do drugiej z uznanych przez Lema postaci w amerykańskiej SF – Ursuli Le Guin. W kontekście tego co powiedziałeś o doborze tłumacza do tekstu, chciałbym się spytać o to, czy uważasz że odpowiadała Tobie ta kobieca proza, a zwłaszcza „Lewa ręka ciemności”, która w niecodzienny dla SF sposób traktuje głęboko sprawy płciowości?
„Lewa ręka ciemności” to bardzo dobra książka o wyraźnej strukturze i filozofii. Proszę zwrócić uwagę, że w tej powieści autorka zaciera różnice między płciami – jest to rzecz o równowadze.
Na pewno nie czułbym się dobrze w powieści feministycznej, która poniewiera mężczyznami i dowodzi, że „Einstein była kobietą”. A zdaje się, że później autorka przeszła właśnie na takie feministyczne pozycje.
„Lewa ręka ciemności” to akurat SF w wykonaniu tej pisarki słynącej również z fantasy. Czy miałeś doświadczenia w tłumaczeniu fantasy?
Fantasy się tłumaczy bardzo przyjemnie i łatwo. Tekst sam niesie. Z fantasy tłumaczyłem Morrisseya i opowiadania Le Guin. Nie mam uprzedzeń do fantasy. Traktuję wszystko jako beletrystykę. Powstawało w tej dziedzinie dużo bardzo ciekawych rzeczy. Trzeba jednak przyznać, że łatwo wpaść w znaną powszechnie „pułapkę łatwości”, która przyciąga też do fantasy rzesze grafomanów.

Przy początkach pracy tłumacza przełożyłeś również „Kowbojów oceanu” Clarke’a. Czy wiązało się to również z zamiłowaniem jego prozy?
Raczej nie. Tamtą książką się zająłem, żeby się rozwijać jako tłumacz. Nie jestem miłośnikiem książek Clarke’a. W tej jego prozie uwidacznia się jego osobowość bardzo taka sucha – miałem okazję go poznać.
W przypadku Kurta Vonneguta musiała istnieć jakaś zażyłość pomiędzy nim a polskimi wydawcami, skoro do wydania polskiego „Matki nocy” napisał specjalną przedmowę.
Nie pamiętam już dobrze kolejności wydarzeń. Odwiedziłem Vonneguta na krótko w jego nowojorskim mieszkaniu. Bardzo uprzejmie mnie wtedy nazwał „swoim polskim głosem”.
Natomiast on przyjechał do Polski w roku 1984, na granicy Stanu Wojennego, z delegacją amerykańskiego Pen Clubu. Przyjechał incognito, miałem okazję go odebrać z lotniska do Hotelu Victoria. W moim mieszkaniu odbyło się spotkanie z polskim Pen Clubem.
Udzielił dwóch wywiadów: do pisma „Powściągliwość i praca” (pismo bardzo katolickie, a on wojujący ateista) oraz chyba do podziemnego „Tygodnika Mazowsze”. Natomiast odmawiał wypowiadania się do oficjalnych gazet.

Zawitał do Gdańska, bodajże do Księdza Jankowskiego, od którego dostał wielki ciężki metalowy krzyż – pytał się mnie potem co on ma z tym zrobić. Mogę powiedzieć, że to sympatyczny facet, dobrze się z nim rozmawia. Lubił wypić, ale na tym spotkaniu Pen Clubu, nie wytrzymał „polskich” ilości wódki.
Dopóki jednak miał siły to dyskutowaliśmy o Panu Bogu, bo o czym by tu można rozmawiać. Ciekawe, że w Polsce odbierano go jako „dobrego człowieka, który musi być po stronie Pana Boga”.
Na przykład widać to w polskich przedstawieniach scenicznych. W Łodzi, w „Syrenach z Tytana” bardzo wyraźnie zaakcentowana jest finałowa scena, w której odliczanie do startu rakiety jest wykonywane za pomocą dziesięciorga przykazań.
Jak kiedyś powiedziałem, Vonnegut odczuwa wielką potrzebę istnienia Pana Boga, ale został nauczony, że go nie ma i widzi wielką dziurę po środku wszystkiego, odbiera świat z cichą rozpaczą.

Orwellowski rok 1984 był też czasem wydawania „Matki nocy” w drugim obiegu w wydawnictwie „Nowa”. Dlaczego akurat ta książka nie mogła się ukazać oficjalnie?
Nie wiem dlaczego ta książka nie mogła się ukazać, jednak odpadła ona nie w cenzurze ale na poziomie oceny w redakcji. Wtedy taka ocena przypadała zastępcom redaktora naczelnego.
Ale czy były jakieś reguły dopuszczania do druku? Kiedy takie „zakazane” książki (jak na przykład „Blaszany bębenek”) wydawano legalnie po 1989, to okazywało się, że przeważnie żadna z nich nie jest „Folwarkiem Zwierzęcym” i nie zwalcza żadnego systemu politycznego. Jedyne co łączy powieść Grassa z powieścią Vonneguta to opisywanie obywateli Związku Radzieckiego. Czy to znaczy, że nie mogły się ukazywać książki zahaczające o Armię Czerwoną i KGB? Skoro tak, to dlaczego ukazał się „Paragraf 22”, w którym Milo Minderbinder „tylko z Rosją nie chciał robić żadnych interesów”?
Jeżeli chodzi o cenzurę, to działała ona bardzo mechanicznie. Istniała po prostu lista tematów, zagadnień, słów, nazwisk, które nie mogły się pojawić w tekście. Muszę przyznać, że miałem większe problemy z książkami rosyjskimi niż z amerykańskimi.
Była taka zasada, że wolno wydawać to co zostało wydane w ZSRR jako książka. Sam druk w czasopiśmie jeszcze niczego zapewniał. Natomiast amerykańskie utwory szły bez większych problemów, chyba że wyraźnie w nich była pokazana jakaś walka wywiadów. Pamiętam sytuację dotyczącą „Kociej kołyski”. Jest tam scena, w której marynarka wojenna strzela do pływających podobizn dyktatorów. Jeden z nich jest w oryginale nazywany „uncle Joe”. Tak dobrotliwie nazywali Stalina Amerykanie. Zwrot „wujaszek Joe” w Polsce byłby niezrozumiały. Przetłumaczyłem to więc jako „wąsaty generalissimus”. Cenzor się do tego przyczepił i mówi „przecież wszyscy wiedzą, kto to jest wąsaty generalissimus”. Ja na to odpowiedziałem „wiadomo – Czang Kai-Szek”. I zwrot przeszedł.
Z tłumaczeń anglojęzycznych bardzo niewiele sięgałeś chyba po książki europejskie (jedynie Ballard). Skąd to zainteresowanie do beletrystyki amerykańskiej?
Były tego dwie przyczyny. Po pierwsze uczyłem się języka amerykańskiego, a to są jednak różne języki. Fascynowało mnie zbieranie współczesnych zwrotów. Pamiętam sytuację, kiedy pracowałem jako tłumacz i wyszliśmy na miasto między innymi z amerykańskimi marynarzami. Oni sobie popijali a ja na kolanach pod stołem robiłem notatki z używanych przez nich zwrotów. Wyglądało to, jakbym był szpiclem więc im potem pokazałem to, co zapisałem. Po drugie zaś, w tamtych latach amerykańska literatura była centrum wydarzeń literackich, w niej powstawały nowe zjawiska, kotłowało się. Brytyjska literatura wówczas spokojnie wegetowała.
Wspominałeś już o swoim wyjeździe do Ameryki. Kiedy to miało miejsce? Czy skonfrontowałeś obraz Stanów znany z literatury?
Wyjechałem do Stanów w ramach International Writing Program – programu integracyjnego dla ludzi piszących z całego świata, założonego i prowadzonego w Iowa City przez amerykańskiego poetę Paula Engle’a. Co roku z Polski jeździła jedna osoba. Później władze się zreflektowały, że wyjeżdżają nie ich ludzie i zaczęto wysyłać po dwóch ludzi – jeden proponowany przez władze amerykańskie i jeden na doczepkę delegowany przez władze polskie. Ja wyjechałem na przełomie roku 1978 – 79. Pamiętam, bo akurat wybór Jana Pawła II zastał mnie w sklepie meksykańskim, gdzie miałem okazję pochwalić się rozentuzjazmowanym Meksykanom, że nowy papież to mój rodak. Samo Iowa City – niewielkie miasto gdzie mieszka 25 tysięcy stałych mieszkańców i 25 tysięcy studentów University of Iowa. W Związku Literatów upominano, żeby po powrocie nie pisać książki o Iowa City, bo już ze czterech ludzi takie książki napisało. Sam program polegał na tym, że każdy miał wystąpić z odczytem na temat literatury w swoim kraju. Byli to rzeczywiście ludzie z całego świata. Bardzo udany wyjazd.
Duże wrażenie zrobiły na mnie tamtejsze nowoczesne biblioteki, gdzie można spędzać choćby cały dzień. Vonnegut mówił, że biblioteki to współczesne świątynie białego człowieka. Sprawdzałem nazwiska przetłumaczonych Polaków. Z tych Polaków potem odstąpiłem Argentyńczykom Gombrowicza. W trakcie bowiem swojego odczytu, kiedy wymieniałem polskich pisarzy znanych na świecie, kilka słów poświęciłem również Gombrowiczowi, za którym nie przepadam. Na to poderwał się argentyński poeta mówiąc „Co ty opowiadasz, że to jakiś polski literat? To jest najwybitniejszy argentyński pisarz!” Odpowiedziałem mu „W takim razie przepraszam. U nas jest ze dwudziestu lepszych, to możemy Argentynie tego jednego odstąpić”.
Wspominałeś jednak również wizyty w innych miastach, m.in. San Francisco.
Tak, bowiem na zakończenie tego programu każdy dostawał trochę pieniędzy, żeby popodróżować po Stanach. I ja wybrałem się do San Francisco i Nowego Orleanu. Były to jedne z niewielu miast, po których można chodzić na piechotę – nie są tak rozrzucone. W San Francisco miałem rzeczywiście okazję poprzechadzać się przez kilka dni po tej okolicy, z której wyrósł Dick.
Zajęło mi trochę czasu, żeby się zorientować, że w Stanach wszyscy są przybyszami. Wszyscy są skądś. Po pierwsze są pozbierani z całego świata, a po drugie wciąż podróżują. Jeżeli np. ktoś przeprowadzi się z San Francisco do Chicago, to jest więcej niż przeniesienie się z Berlina do Paryża.
Spośród tych przybyszy bardzo zaprzyjaźniłem się z Chińczykami. Chińczycy są zupełnie nieformalni, mają poczucie humoru – kilkoma dowcipami można zdobyć ich serca.

Ale raczej akceptowany byłem w bardzo różnych środowiskach. Na przykład, po imprezie u Hindusów, nad ranem mówi do mnie jeden z nich „Stary – ty wczoraj wyszedłeś z białą kobietą!”. Odpowiadam „No i co z tego? Przecież ja też jestem biały”. A on „Rzeczywiście, nie zauważyłem wcześniej.” Sympatię Chińczyków zdobyłem również z uwagi na fakt historyczny, że gdy oni cierpieli pod jarzmem kolonialnym w XIXw., to my również mieliśmy potrójną okupację.
Przez kilkadziesiąt lat miałeś całkiem dobry wgląd w literaturę powstającą w amerykańskim, europejskim i sowieckim kręgu kulturowym, ale i w bardziej egzotyczną literaturę również. Czy zauważałeś w jaki sposób te kultury na siebie wpływają? Czy na przykład dostrzegałeś, że wątki z literatury amerykańskiej, poprzez Związek Radziecki, przetworzone trafiają do Polski?
Wpływy kultur zdecydowanie są bardzo silne. Chociaż mogą być przyblokowane, czemu służyć może na przykład coś takiego jak żelazna kurtyna. Nawiasem mówiąc uważam żelazną kurtynę za niesamowity wynalazek równie ważny co wynalazek koła i ognia. Ustroje społeczne po obu stronach tej kurtyny były tak różniące się od siebie, że ich styk musiał prowadzić do konfliktu. Połączenie wody i ognia daje wyłącznie dym. Ale jeżeli oddzielimy wodę od ognia dnem garnka, to możemy gotować zupę. I właśnie rolę takiego garnka odegrała żelazna kurtyna – zapobiegła ona wojnie. Chociaż akurat książki przenikały przez tą kurtynę. Tyle, że Sowieci zwykli zmieniać amerykańskie książki (na przykład przerabiali ich zakończenia), a u Amerykanów istniał popyt tylko na rzeczy polityczne typu Sołżenicyna. Polska była wówczas bardzo dobrym miejscem nadającym się na tygiel kulturowy. Stanowiliśmy ośrodek kultury i większej wolności dla znacznego obszaru świata. Z rozległych obszarów Rosji, Mołdawii i innych krajów przyjeżdżali ludzie, żeby ubrać się modnie w Domach Towarowych Centrum. Rosjanie, Litwini i Ukraińcy uczyli się polskiego, po to żeby czytać zachodnie kryminały, które u nas mogły się ukazywać. Wielkim wydarzeniem były Międzynarodowe Targi Książki gdzie jako wydawcy mieliśmy ze sobą bardzo bliski kontakt – nie do pomyślenia dzisiaj. Przyjeżdżali tutaj arabscy i hinduscy studenci – ludzie którzy teraz pełnią w swoich krajach odpowiedzialne funkcje i dalej znają język polski. Polska wówczas promieniowała, jest to sytuacja zupełnie inna niż obecnie, gdzie utraciliśmy to znaczenie i nie wykorzystaliśmy tego kapitału.
A co po odsłonięciu tej kurtyny?
Uwolniły się olbrzymie wpływy tego co w Ameryce jest najgorsze – kultura konsumpcyjno-handlowa uosabiana przez marne jedzenie. Kiedy na przykład byłem w Ameryce, to uwagę zwracały dziewczyny z wielkimi tyłkami, powbijane w dżinsy. Uznałem wtedy, że to jakaś cecha rasowa. Dzisiaj przyszło do nas śmieciowe jedzenie i nasze dziewczyny również stały się właścicielkami takich rozległych siedzeń.
Jeżeli chodzi o styk amerykańsko-rosyjski, to musimy pamiętać, że jest on trochę inny niż nam się wydaje, nie prowadzi wyłącznie przez Europę. Wszak Ameryka była również kolonizowana przez Rosjan. Alaska była Rosyjska i sięgała do Kalifornii, jeszcze wtedy hiszpańskiej. Był nawet pomysł, żeby rosyjski gubernator Alaski ożenił się z córką gubernatora Kalifornii. Niestety, zanim poselstwo przebyło drogę do Petersburga i z powrotem z prośbą o pozwolenie na ślub, to hiszpanka wyszła za kogo innego.
A polscy pisarze, zwłaszcza fantastyki? Część z nich (Zajdel, Wnuk-Lipiński, Wiśniewski-Snerg) prowadziłeś jako redaktor. Czy oni musieli się wyzwalać ze schematów przejętych ze Wschodu albo Zachodu?
Myślę, że od początku mieliśmy własne rzeczy do powiedzenia. Tylko pisarze drugorzędni kopiowali czyjś styl. Przykładem zupełnie samodzielnego pisarza niech będzie Wiśniewski-Snerg. Absolutny samorodny talent. Można powiedzieć, że to polski Dick – bo jego teorie wpadają w podobne koleiny. Ale on to wszystko wymyślał sam od początku.
Jak bardzo Snerg był samodzielny, niech zilustruje anegdota, którą opowiadałem już kilkakrotnie, o tym jak powieść „Nagi cel” była pierwotnie zakończona motywem rozdartej sosny. Pochwaliłem to nawiązanie do Żeromskiego. A on na to: „Jakiego Żeromskiego?! To już ktoś inny wcześniej wymyślił?” I wykreślił ten motyw ze szkodą dla książki.
Podobnie Janusz Zajdel był absolutnie samodzielny. Nic takiego nie mogło powstać ani w Ameryce, ani w Rosji. Polscy pisarze od początku inspirowali się raczej sytuacją wokół siebie a nie literaturą.

A to co się dzieje w polskiej fantastyce przez ostatnie dwadzieścia lat? Między innymi słynna fantastyka religijna? Masz duże doświadczenie, czy podobne teksty pojawiały się wcześniej gdzieś indziej?
Chyba nie. Tę oryginalność szczególnie widać w stosunku do polskiej literatury poza nurtem fantastycznym. W sytuacji, w której główny nurt specjalizuje się w prozie „reportażowej”, na przykład opisuje życie na blokowisku, to fantastyka zajmuje się poruszaniem najważniejszych tematów. To co zrobił Oramus, Huberath, Szyda. Z tym, że kiedy przymierzamy się do tych metafizycznych tematów, ty jesteśmy bardziej podobni do Rosjan. Nie jest to jakaś inspiracja ale podobieństwo wynikające ze wspólnej słowiańskiej i chrześcijańskiej kultury. Rosjanie, kiedy rzucają się na tą tematykę, to musza się mierzyć z niedoścignionym wzorem „Mistrza i Małgorzaty” i często są też niedouczeni teologicznie i religijnie.
Czasem wydawać by się mogło, że polska kultura jest jakimś klimatem umiarkowanym pomiędzy wspominaną już amerykańską zdawkowością, zwięzłością a rosyjskim rozwlekłym stylem, który najwyraźniej można zauważyć w rosyjskim kinie. Umiemy jednocześnie tworzyć z biglem, ale i napełnić tekst głębią.
Jedno jest pewne. Polska wytworzyła własną kulturę. Należy niewątpliwie do świata Zachodu. Ale jest też bliska temu, co na Wschodzie. Gdyby ta odrębna kultura miała zginąć na skutek globalizacji, to odebrałbym to jako naszą największą klęskę.
Byłoby dla mnie nieodżałowane, gdyby następne pokolenie posługiwało się jeszcze językiem polskim, ale już nie czytało „Lalki”, „Ogniem i mieczem” i „Pana Tadeusza”.
Potrafimy się rozczulać nad tym, że ginie jakiś gatunek żab, a patrzymy obojętnie jak giną kultury. W każdym języku, w stosunku rzeczowników do czasowników, w konstrukcji czasów, w zasobie słownictwa, jest zapisana filozofia. Śmierć każdego języka jest olbrzymią stratą dla ludzkości.
Wspomniałeś o wspólnocie słowiańskiej…
Odrębność naszej kultury może rzeczywiście wynikać z czegoś takiego jak duch słowiańskości. Kiedyś z pewnym białoruskim malarzem planowaliśmy zorganizować fundację, której celem było by powstanie muzeum sztuki słowiańskiej. Od Jugosławii po Białoruś. Byłby to eksperyment, który mógłby pokazać, czy taki duch słowiańskości, wspólnota kultur, rzeczywiście istnieje. Dla przykładu nie wiem, czy jakiś Amerykanin albo Chińczyk potrafi się zrozumieć w pełni humor filmów Kusturicy, podczas gdy my to chwytamy w lot.

W ubiegłym roku miał miejsce powrót słynnej redagowanej przez Ciebie w Iskrach cyklicznej antologii „Kroki w nieznane”. Wydanie „Kroków” dziś można potraktować jak próbę przywrócenia na naszym rynku splendoru krótkiej formie opowiadań fantastycznych. Konrad Walewski (redaktor antologii) w swoim posłowiu zaznacza wielokrotnie, że opowiadania do „nerw” literatury fantastycznej, jej najbardziej wartościowa i najatrakcyjniejsza cześć. Jako przykład autora oddanego wyłącznie opowiadaniom podany jest pisarz Ted Chiang. Czy gdybyś Ty miał wymienić „teksty swojego życia”, to większości znalazły by się tam opowiadania, czy powieści?
Opowiadania, zgadzam się z tym zdecydowanie. W Science Fiction jest niezwykle trudno napisać powieść. Wybitnych powieści nie ma dużo. Natomiast wybitnych opowiadań są tysiące.
Są wszak bardzo ważni pisarze, którzy napisali jedno albo dwa wybitne opowiadania. Wspomnę klasyczne „Kwiaty dla Algernona”.

Gdyby powstał zbiór stu najlepszych opowiadań amerykańskich z drugiej połowy XX wieku, to przeszło pięćdziesiąt z nich należałoby do dziedziny fantastyki. Powstanie takiej antologii jest oczywiście niemożliwe, bo światy fantastyki i głównego nurtu przenikają się bardzo słabo. Krytycy literaccy nie czytają fantastyki. A fantaści nie są zainteresowani powieściami o blokowiskach.
A czy mógłbyś porównać co się zmieniło przez te trzydzieści lat od wydania ostatnich „Kroków w nieznane”?
Znacznie mniej w tych obecnych tekstach jest dyscypliny naukowej. Dużo w nich fantasy. Zmienił się też skład płciowy twórców. Dużo więcej kobiet sięga po pióra. W sposób naturalny więc jest to literatura bardziej miękka, kobieca. Koncept naukowy czy jakikolwiek inny nie odgrywa już takiej roli. Znaczenia nabrała psychologia. Teksty te psychologiczne są już tylko opatrzone sztafażem fantastycznym, który można równie dobrze interpretować jako wymysły chorej wyobraźni bohaterów. Taki przynajmniej obraz wynika z doboru tekstów amerykańskich do tej antologii. Natomiast można zauważyć bardzo sympatyczne ożywienie w tekstach rosyjskich.
„Kroki” to dziwny jak na Ciebie powrót, zważywszy że miałeś bodaj kiedyś powiedzieć, że wszystko czym się zajmowałeś było wartościowe przez jakieś dziesięć lat, a po tym czasie się psuło („parchowaciało”) i nie warto już było w tym siedzieć. Czy miałeś ochotę wchodzić po trzydziestu latach do tej rzeki?
Rzeczywiście kiedyś powiedziałem, że moje życie składa się z takich dziesięcioletnich pasji. Natomiast „Kroki” to nie jest żaden powrót z mojej strony. Mój udział jest przy tej edycji minimalny. Wydawnictwo „Solaris” przymierzało się dłuższy czas do wznowienia, ale nie było planów, że ja mam robić tą antologię. Napisałem kilka stron wstępu, żeby zaznaczyć przekazanie pałeczki. Jeżeli ktoś chce kontynuować pod szyldem „Kroków”, to bardzo mi miło. Ja już dzisiaj nie potrafiłbym czytać setek opowiadań po to, żeby wybrać z nich dziesięć. Aktualnie mało czytam beletrystyki. Jeżeli chodzi o powroty, to w tej chwili powróciłem po jakiejś przerwie do tłumaczeń. Przetłumaczyłem właśnie dwie książki i czuję się jakbym wrócił do domu.
Dziękuję za rozmowę
Rozmowa pierwotnie ukazała się w 2004 roku w Czasie Fantastyki oraz w zbiorze „Życie jako okręt oglądany od spodu” wydanej przez wydawnictwo Solaris. Tam też można ją nabyć.


Kiedyś Ibn sformułował kategoryczną tezę, że Europa nie dogoni Islamu, a życie potoczyło się w kompletnie innym kierunku. Dostał więc dar wędrowania między czasami, by szukać przyczyn swojego błędu.
AI Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Historia Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Lynch Masterton Mickiewicz Miś Niemcy Nolan Orbitowski Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Sienkiewicz Simmons Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wiedźmin Wojna Ziemkiewicz Żuławski
[…] polska do dzieł zebranych VonnegutaVonnegut kontra Nowy ŚwiatVonnegut – Opowiadania wszystkieLech Jęczmyk – polski głos Vonneguta i innychVonnegut krótkoProza – klasyka fantastykaArtur Dudziński – Lubiłem Jerzy Żuławski […]