Pell, Cave, Dominik – głosy z krainy więźniów
Ryszard Ochudzki - 16 listopada, 2022Kardynał George Pell “Dziennik więzienny cz.2. Odrzucenie”
Nick Cave “Wiara, nadzieja i krwawa łaźnia”
Andrew Dominik “Blonde”
Jak wiemy z klasycznego dzieła Nevila Shute’a, do Australii wiatr śmierci przylatuje później, co daje mieszkańcom tego krańca świata białego człowieka, troszkę więcej czasu na refleksję nad tym, co przychodzi z północy i zachodu.
Kilka pozycji literackich (ale i muzycznych oraz filmowych) ludzi związanych urodzeniem z Antypodami, kulturowo przez nie ukształtowanych, jakie przewinęły się przez popkulturową agorę w ostatnim czasie, zastanawia i zaskakuje swoją treścią i wymową. Australia, kraj zbudowany przez ciemiężonych zesłańców, może ma jakąś formę szczególnego uwrażliwienia na krzywdę i niesprawiedliwość. Surowe warunki do życia, być może powodują, iż mieszkańcy tegoż kontynentu są mniej zainteresowani owijaniem w bawełnę i bawieniem się w konwenanse.
* * *
Dantes i broń intelektualna
Jak wiadomo, więzienia są pełne niewinnie skazanych osób, a proces sądowy bywa wadliwy i zawodny. Tego doświadczył kardynał Kościoła Katolickiego – George Pell. Proces oskarżonego o pedofilię i skazanie w dwóch instancjach kardynała Pella, uniewinnionego dopiero przez Sąd Najwyższy, pokazuje, że na zachodzie kulturowy marsz przez instytucje lewicowego formatowania rzeczywistości przynosi coraz większe owoce. Kardynał nazywa to ładnie – za prawnikami (z naprawdę wysokiej półki) – „odwróconym ciężarem dowodu”. Czyli odkładamy przesąd „domniemania niewinności”. Nie tobie udowadnia się winę, ale to ty masz udowodnić swoją niewinność. Ruch “metoo” czy schemat – ksiądz katolicki = pedofil, zakłada, że trzeba dawać bezkrytycznie wiarę oskarżeniom jeśli padają wobec określonego typu osób, sama przynależność do klasy-grupy wystarczy, by skazać, a sąd w todze, jest właściwie niepotrzebny. Brzmi znajomo? Jeśli nie, to odsyłam do tekstu o A. Sołżenicynie i Archipelagu Gułag (albo najlepiej do samego dzieła A. Sołżenicyna).
Kardynał w więziennej celi (która – jak sam przyznaje, dotkliwością przypomina pobyt w sanatorium) ma czas na refleksję, co się właściwie stało i co się do cholery dzieje z tym światem.
Niczym Edmund Dantes, (przyszły hrabia Monte Christo) modli się, je, ćwiczy i czyta, próbując nie zatracić swojej godności i snując plany mentalnej zemsty. Zabiera więc swoich czytelników na ścieżki wolności wiary i nadziei z nią związanej. Blisko 60letnie doświadczenia pracy ze słowem i Słowem, okrasza swoje refleksje erudycyjnymi dygresjami, których nawet nie są wstanie przysłonić nudnawe wstawki o zawodach krykieta i futbolu australijskiego. Mamy więc bardzo ciekawy przykład współczesnej diarystyki, zrodzonej z rzeczywistej potrzeby odnalezienia sensu straconego czasu.
To nie są refleksje zblazowanych, zblogowanych młodzieniaszków wydawanych w ramach strategii marketingowej żądnego zysku wydawcy i autora – co roku nowa książka. To dziennik z czasów zarazy duchowej, w której żyjemy, poruszamy się i jesteśmy.
Oczywiście jasnym jest, że osoba autora, kontekst napisania tych dzienników jak i same przemyślenia, nie wykroczą poza katolicką bańkę, a szkoda, bo sama sprawa w swoim ostatecznym finale wyszła poza utarte w ostatnich latach schematy, mobilizując ludzi “dobrej woli” niezależnie od wiary i poglądów w walce z niesprawiedliwością i o sprawiedliwość. Ksiądz katolicki niewinny? To w głowie się nie mieści. A sama sprawa i sposób społecznego myślenia jaki ujawniła jaskrawo pokazuje, na jakich ślepych torach pędzi nasza cywilizacja, choć też daje nadzieję (a właściwie Nadzieję), że z każdego zła, Bóg dobro wyprowadzi, a faktycznie wszystko co nas spotyka, jest w istocie dobre.
* * *
Cave czyli Hiob w świecie sekularnych fundamentalistów
O ile kardynał Pell był niewinny, o tyle inny Australijczyk – Nick Cave, był i jest diabelnie winny. Specyficzny autor, poetyczno-mrocznych utworów, o wyglądzie heroinowego wampira, przez lata dostarczał perwersyjnie pięknych kawałków – najbardziej (a szkoda) znanych z płyty „Murder ballads.” A sam Nick, swoim wierniejszym słuchaczom często przeplatał religijne-biblijne motywy (kop Łazarzu, kop!). W niedawno opublikowanym (najwięksi fani Nicka Cave’a mieszkają w Kołobrzegu!) wywiadzie rzece pt. “Wiara, nadzieja i krwawa łaźnia” robi swoisty comming-out ze swoją wiarą w wydaniu chrześcijańskim. Przepytywany dociekliwie przez irlandzkiego kolegę -dziennikarza mówi wprost ile daje mu Bóg, wiara i Biblia, ale też o tym, jak bardzo świat traci na sekularyzacji, apostazji i wymazywaniu tegoż Boga z tej Ziemi.
Oczywiście łatwo zaszufladkować wynurzenia artysty – przeżywszy nałóg heroinowy i śmierć ukochanego syna oraz matki, szuka pocieszenia, strategii przetrwania w wierze, że jest coś po śmierci, że winy (a czuje się winny śmierci syna) zostaną odpuszczone, a właśnie religia i tylko ona -daje takie narzędzia.
Co ciekawe, Nick mówi to z pozycji zanurzonego w zachodnim sekularyzmie twórcy. Dostrzega, że lewicowa walka z religią sama przeradza ją w quasi religijny fundamentalizm. Nick uważa, że triumf sekularyzacji, nieświadomie domaga się powrotu jakiejś formy sacrum, czegoś świętego, bezdyskusyjnego dogmatycznie, a realizowanego obecnie przez naszą ulubioną „cancel culture” i kulturę “woke”- przebudzenia, dzięki czemu o pewnych sprawach się nie mówi a pewnych rzeczy się nie czyta i nie ogląda.
W przeciwieństwie jednak do religii, sekularyzacyjny fundamentalizm nie zna pojęcia rozgrzeszenia i wybaczenia.
A jeśli – jak nasz Nick – traci się grunt pod nogami, wszelkie protezy życiowe (zdrowie psychiczne, pieniądze, sława, seks, powodzenie) zawodzą – wtedy woła się, jak Hiob, i pragnie się, by ktoś na to wołanie odpowiedział, Ktoś, kto ma moc udzielić przebaczenia i pokoju.
Nick Cave jest niespełnionym malarzem (wyleciał ze studiów na ASP) – jednak swoją pasję do obrazu kultywuje i przekuwa w plastyczne wizje słów i dźwięków. Dla fanów (do jakich jakoś się zaliczam, choć nie mieszkam w Kołobrzegu) ciekawym są jego refleksje o tworzeniu, inspiracjach (jak powstają twoje teksty….)
Podobno – jak żalił się recenzent na łamach naszej “Rzeczpospolitej” dawny Nick Cave był wredny i nabzdyczony w wywiadach. Obecnie – przygnieciony wiekiem i winami – skruszał, wylewnie opowiada o intymnych sprawach, ale w sposób, który nie zniesmacza, a raczej pozwala wejść na poziom empatii i zrozumienia (a więc o tym była ta piosenka ?!?).
Śmierć syna zmusiła Nicka do zrewidowania całego swojego życia. Rzuca się więc w wir pracy, choć wiek już poważny, a na koncerty trzeba farbować włosy i zastanowić się nad ochraniaczami na kolana, by nie usiąść na wózku inwalidzkim po scenicznej ekspresji. W czasie głębokiej żałoby po synu (który spadł naćpany z klifu) tworzy muzykę, którą potem wykorzystuje jego kumpel Andrew Dominik w filmie o Marylin Monroe “Blonde“.
* * *
Dominik i skandal macierzyństwa
Jakże ten film zdenerwował tych wszystkich, którym nie jest wszystko jedno. Pokazuje bowiem ikoniczną aktorkę, jako skrzywdzoną kobietę (przez toksyczną męskość – której piętnowanie zaprawdę jest godne i sprawiedliwe), ale też cierpiącą na skutek przeprowadzonych aborcji (sugestywnie pokazanych)- czego tolerować nie wolno! Skandalem okazało się więc, że filmowa Marylin odbywa (uwaga spojler) dialog z utraconymi dziećmi – co jak się okazuje, jest herezją wobec woke-dogmatów – iż istota ludzka przed narodzeniem nie istnieje jako osoba, a także, iż syndrom postaborcyjny też nie istnieje, tak samo zresztą jak Bóg (zaiste żarliwe to trioanty-Credo). Wszak to niedopuszczalne, by matka rozmawiała ze swoimi nienarodzonymi dziećmi! To prawackie wymysły!
Tym niemniej dopiero lektura wywiadu z Nickiem Cave’em ukazała pełniejszy obraz, dlaczego ten film wygląda jak wygląda. Nick komponował tę muzykę patrząc przez okno na cmentarz, gdzie pochowany został jego syn. Andrew Dominik wziął te muzykę do filmu o cierpieniu po stracie dziecka, potrzebie przebaczenia i sensu straty, ale też nadziei na inne, lepsze życie, choćby po życiu. Jeden drugiego chciał brzemiona nosić.
* * *
Mamy więc kilka reakcyjnych fal ze strony starych, białych facetów z Antypodów (choć Nick od lat mieszka w UK, ale serce ma dalej w Australii). Można je rzecz jasna zignorować, wzruszyć ramionami (choć najpewniej przemilczeć) na te dziadowskie gadanie. Mam jednak malutką nadzieję, że jak 60 lat temu cieniutka książeczka anglo-australijskiego autora, powstrzymała atomowe huragany i zapędy możnych tego świata, tak dziś, wobec wiatru śmierci wiejącego z północy i zachodu, z Australii znów w obliczu kulturowego tornada, w łagodnym powiewie przyjdzie coś, co skutecznie odmieni oblicza tej Ziemi.
Ryszard Ochudzki
Zaproszenie od redakcji.
Jeżeli chcesz wyrazić polemikę.
Lub jeżeli w ogóle podoba Ci się nasze medium i chciałbyś przez nasz kanał coś wyrazić. Zapraszamy. Pisz do nas. Może się uda.
Nie musimy się zgadzać.
Albo inaczej – musimy się zgadzać co do jednego:
pluralizm jest OK i każdy ma prawo do swoich poglądów.
Forumlarz kontaktowy
Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Gwiezdne Wojny Historia Horror Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Masterton Mickiewicz Niemcy Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Seriale Sienkiewicz Simmons Strugaccy Stuhr Szulkin Szyda Słowacki Tolkien Twardoch Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wojna Ziemkiewicz Żuławski