
Jerzy i Jerzy. Orwell i Popiełuszko 1984.
Forlong Gruby - 26 października, 2024Pod koniec roku 1947 Eric był już w naprawdę ciężkim stanie. Z powodu postępującej gruźlicy już od grudnia regularnie trafiał do szpitala. Mimo choroby, przebywania w łóżku, nie rozstawał się ze swoim Remingtonem – poręczną maszyną do pisania. Ostatnie bowiem siły życia poświęcał na pisanie powieści, która pierwotnie miała nosić tytuł „Ostatni człowiek na ziemi”. Za takiego chyba trochę uważał się autor. Mimo swoich lewicowych, czasami rewolucyjnych, poglądów nie był on bowiem postępowcem. Prawdziwą troskę o człowieka widział bowiem w tradycyjnych wartościach – których nie dostrzegał w galopującym modernizmie. Czuł się w tym nowoczesnym świecie sam.
Ale powieść ostatecznie miała inny tytuł.
Najpierw został on zmieniony na „Rok 1980”.
Potem „Rok 1982”.
Na koniec „Rok 1984”.
Ten pisarz nazywał się Eric Blair i był Anglikiem.
Z jakiegoś powodu stwierdził on jednak że jest to pospolite imię i nazwisko i przybrał pseudonim.
Dla swojej nowej tożsamości wybrał sobie imię „Jerzy”. A jako nazwisko „Orwell” – nazwę angielskiej rzeki.
Nie jestem Anglikiem. Nie mam pojęcia dlaczego Frederic Bulsara jest obciachowe a Freddie Mercury fajne (ale „obciachowy” rdzeń Eric się przewija). Nie znam przyczyn dla których Reginald Dwight nie brzmi tak dobrze jak Elton John. Z kolei inny John (Osbourne) czemu musiał zamienić imię na Ozzy. Albo czemu Gordon Matthew Sumner nie może się równać z przydomkiem Sting.
Jestem Polakiem, więc mogę mieć niejakie pojęcie o tym, że nazwisko Wydrzycki nie jest tak atrakcyjne jak Niemen (znowu te rzeki? a co mam powiedzieć jak który pochodzę znad Wieprza). Wiem że Jerzy (znowu ten Jerzy) nie może równać się z Michałem który całemu konduktowi niebieskiemu przewodził a tamten pierwszy tylko smoka pokonał. I jest oczywistością dla mnie, że porządny artysta nie może się nazywać Guzek (Stanisław) i musi przyjąć pseudonim Borys (Stan).
Ale wracając do Eryka – próbowałem coś się dowiedzieć z internetu o tym imieniu. I jak zwykle w takich sytuacjach – nie dowiedziałem się nic. Ale odkryłem dużo dyskusji na forach które brzmiały w podobnym stylu:
X: Zastanawiam się czy imię Eric to dobre imię dla dziecka…
Y: To dobre i piękne imię. Niestety znałam siedmiu Ericów i każdy okazał się być ch.jem.
Z: Ja znałam ośmiu i to samo.
Ż: A ja znałam tylko czterech ale żaden z nich się nie mył
Nie wiem czy to nam tłumaczy dlaczego Eryk nie może w Anglii równać się z Jerzym.
A nazwisko Orwell? Książki podają, że nasz pisarz Eric często jeździł wędkować nad rzekę Orwell. I w wyobraźni staje nam niewielki strumyczek nad którym młody Eryczek zarzuca haczyk. Otóż okazuje się, że rzeka Orwell wcale tak nie wygląda. Przypomina ona rzekę być może na kilku kilometrach przebiegających przez miasto Ipswitch. Poza tym jest to raczej zatoka, czy zalew. A konkretnie – estuarium. Czyli bardzo długi lejek odpływowy do Morza Północnego. I jest to mocno uprzemysłowiony teren. Trudno sobie wyobrazić wypoczywanie z wędką nad tym akwenem.
Na pewno nie tak jak wyobraził to sobie artysta:

Tak więc rzeka Orwell owszem przypomina swoją szerokością raczej Zalew Włocławski. A jej najciekawsze miejsce – bariera przypływowa (rodzaj śluzy) w mieście Ipswitch może przywodzić na myśl tamę we Włocławku.
Rzeka Orwell wygląda tak:

A Zalew Włocławski wygląda tak:

* * *
Teatr 1984
Różne są teorie na temat tytułu „Rok 1984”. Ta najpopularniejsza (a z pewnością najbardziej zgrabna) głosi że jest to cyfrowy anagram roku powstania powieści (1948). Ale dla kogoś kto ostatecznie żył w roku 1984 trudno nie odnieść wrażenie – że coś zupełnie innego grało tu kluczową rolę. Że może Orwellem kierowała jakaś intuicja, przeczucie, że będzie to wyjątkowy rok w historii ludzkości, że odegrany zostanie jakiś dramat, inscenizacja, batalia sił.
Dobrze wyczuwał to Juliusz Słowacki w Kordianie, który pokazał jak diabły reżyserują zdarzenia następnego wieku. Nota bene również z niejakim trzydziestoletnim wyprzedzeniem. Czy ludzie, żyjąc grają w jakimś teatrze? A może jednocześnie jesteśmy kukiełkami wielkiego reżysera i autonomicznymi armiami dobra i zła? A może szukamy ładu w chaosie? Trochę to nawet nieistotne skoro przedstawienie trwa (jak chciał wspomniany już Freddie Mercury). A my gramy w tej historii i jednocześnie ją opowiadamy.
Na przykład grał i opowiadał Janusz Zajdel. W roku 1984 ukazała się powieść Paradyzja – ukazywała ona świat rdzewiejącego (dosłownie) i zakulisowego totalitaryzmu. I to był fakt naoczny. Totalitaryzm jaki rozłożył się na większej części Eurazji i Wschódazji (wedle nomenklatury Orwell) – był zakulisowy i rdzewiejący. Zakulisowy, bo nie wiązał się z represjami jakie można było oglądać za Lenina, Hitlera czy ich następców. Każdego dotykała represja życia w zepsutym społeczeństwie z pozorami wolności. Ludzie poruszali się jak w błocie, które krępuje każdy ruch a represją było choćby to że nie mogli wyjechać z kraju i nie mogli mówić tego co myślą (ups, czy wam to coś przypomina?). A zardzewiały – bo widać było że ten układ chyli się ku upadkowi. Choć nikt nie wierzył w rychły upadek. Zajdel pisząc Paradyzję skonstatował ustami bohatera „to może trwać jeszcze 100 lat”.
System który się rozpada może być bardzo niebezpieczny, nieprzewidywalny. I taki był ten rok. Zasadniczo skończył się dość dobrze (świat wkroczył na dobrą drogę). Ale wcale tak nie musiało być, a kotłowało się mocno.
Do roku 1984 trwał nieprzerwany wzrost potencjału nuklearnego oraz chemicznego. Był to też rok gdy u sterów Związku Radzieckiego stał Konstantin Czernienko – betonowy komunista, i miłośnik Stalina, starający się aż do swojej śmierci wycofać liberalizację w wprowadzoną przez jego poprzednika Andropowa. Tliły się konflikty. Na przykład w Irlandii. Wybuchła wojna w Afganistanie (to ta w której walczył Rambo III i James Bond z twarzą Timothego Daltona). W Indiach buntowali się Sikhowie (którzy nawet zamordowali premier Indirę Ghandi). W Libanie kotłowało się przeciw USA. Ronald Reagan zdelegalizował Związek Radziecki i zapowiedział jego bombardowanie (tylko w radiowym żarcie).
To wszystko może nie mogło się równać z hekatombami typu drugiej wojny światowej, ale siłą inercji ścierały się płyty tektoniczne wielkich potęg. Symbolem podzielonego świata były drugie „ekskluzywne” letnie igrzyska olimpijskie w Los Angeles, zbojkotowane przez państwa Eurazji i Wschódazji (radziecki świat). Wcześniej państwa Oceanii czyli zachodniego świata. bojkotowały olimpiadę w Moskwie.
Jednocześnie właśnie w tym roku rozpoczęły się próby przełamania żelaznej kurtyny. Dyplomatyczne stosunki zaczęły nawiązywać Chiny Ludowe. Zaczęły rozmawiać ze sobą Izrael i państwa arabskie. Niemiecki kanclerz przemawiał w izraelskim Knesecie. Rozpoczęły się rozmowy o ograniczaniu arsenałów.
Dla nas ten rok miał wyjątkową dramaturgię. I może przeczuł to George Orwell. Może literacki demon podpowiadał mu że to żaden anagram, ale może rok 1984 miał naprawdę być przełomowym momentem, który przemieni świat.
* * *
Jerzy i Jerzy
Gdy George Orwell na łóżku szpitalnym spisywał karty powieści – na świat w dalekiej Eurazji (a konkretnie w Polsce) przyszedł inny mężczyzna który w dorosłym wieku również miał przyjąć imię Jerzy.
Mężczyzna ten dzieckiem w kolebce nazywał się Alfons Popiełuszko. I wcale rozumiem dlaczego w Polsce ktoś pragnie zamienić to piękne imię na inne. Imię jak imię. Bo i patron zacny i nadane po stryju dzieciaka – który to stryj był polskim żołnierzem AK, którego radzieckie zbiry zamordowały w trakcie Obławy Augustowskiej. No ale Kardynał Wyszyński „miał nosa” i (co doskonale o nim wiemy) – nieubłaganą naturę (non possumus) – uparł się że imię ten młody człowiek musi zmienić.
A więc wybrał imię Jerzy. A nazwisko Popiełuszko – czy ono też coś znaczy? Nazwisko Blair oprócz „łąki”, „równiny” – może też oznaczać w szkocko-gaelijskiej mowie „bitewny pył”.
Przesadnie doszukuję się podobieństw? Możliwe. Tak samo jak przesadą jest zwracanie uwagi na to że w Polsce mamy z tym popiołem, sporo do zastanawiania się. Czy to przed Norwidem, czy po Norwidzie – naszym narodowym sportem jest debatowanie, czy po tym co zrobiliśmy, co nas spotkało – popiół tylko zostanie z nas i zamęt, czy może gwiaździsty dyjament. Wiekuistego zwycięstwa zaranie.
Debatujemy nad tym popiołem zawsze sporo. I trochę chyba gubimy ten norwidowski kontekst, że „wiekuiste zwycięstwo” nie jest zwycięstwem doczesnym.
Wróćmy do naszego Jerzego Popiełuszki – kształtował się on w świecie Eurazji opisanym przez Georga Orwella który żył w Oceanii i Eurazję znał tylko z własnej wyobraźni. Popiełuszko natomiast miał niecałe czterdzieści lat, żeby przyswoić istotę życia w folwarku zwierzęcym i żeby odbyć ćwiczenia praktyczne z życia w świecie Wielkiego Brata.
Jak Orwell – Popiełuszko służył w wojsku. I nawet zrobił inwazję na Czechosłowację. W wojsku zniszczył sobie zdrowie (tarczycę, serce) co dręczyło go do końca życia. Podobnie jak Orwella – którego wykończyła gruźlica jakiej nabawił się walcząc w Hiszpanii.
A propos wojny w Hiszpanii. Nieraz się zastanawiam czy Orwell mordował w tej Hiszpanii księży, tak jak jego kamraci. Pewnie jest dość prosta metoda żeby się o tym przekonać: przeczytać jego wspomnienia „W hołdzie Katalonii” (myślę że gdyby robił coś niecnego to by tego nie zatajał, ale się chwalił w stylu „likwidowaliśmy szpiegów, element antyrewolucyjny”).
Orwell i jego towarzysze w komunistycznym wojsku wyglądali tak:

Popiełuszko i jego towarzysze w komunistycznym wojsku wyglądali tak:

Orwell oglądał świat rządzony przez „równiejszych od równych” z daleka. Popiełuszko oglądał go z bliska. Takie na przykład świnie. Folwarkiem zwierzęcym władały świnie. A o Popiełuszce kłamstwa rozgłaszał Jerzy (kolejny Jerzy) Urban, którego mądrość ludowa skwitowała bon motem – „gdyby Urban nosił turban, to zamiast świni byłby Chomeini”.
Czy mam przeczyć temu że Urban był świnią? Sam pewnie bym się nie posunął do nazywania człowieka świnią. Ale nie śmiem podważać głosu suwerena. Jak mówi poeta – „nie przebaczaj, zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie”.
Był czy nie był świnią. Na pewno Jerzy Urban był świnią w sensie Orwellowskim. A konkretnie świnią „równiejszą”. Zresztą świnie w polskiej kulturze politycznej mają się dobrze. Najpierw „świńscy blondyni” zaczęli nas wyzywać od „polonische Schweine”. Za co my odwdzięczaliśmy się skandowaniem że „tylko świnie siedzą w kinie”. No i potem ten turban…

Ale Pan Jerzy Urban, (który też lubił pseudonimy, i podpisywał się Jan Rem) – nie był jak wiadomo taki głupi. Z pewnością też czytał Orwella. Bo msze odprawiane przez Popiełuszkę nazywał „seansami nienawiści” w paszkwilach jakie drukował Ekspres Wieczorny, Trybuna Ludu i po wielokroć odczytywano w radiu.
Owe „msze za Ojczyznę” to były faktycznie wyjątkowe „seanse nienawiści”. Co miesiąc kościół był otoczony radiowozami. W tłumie wystawali szpicle. Nieustannie podjudzali prowokatorzy. Zupełne przeciwieństwo stanowiły seanse miłości które organizował w telewizji Pan rzecznik rządu Jerzy Urban, gdzie zajmował się Orwellowskim z ducha kłamaniem (czyli przeinaczaniem).
Myślę że jedna istotna rzecz łączy życiorysy tych dwóch Jerzych. Obydwaj „stali się prawdziwym sobą” w zetknięciu z nędzarzami. Nędza robotników Huty Warszawy nie była na pewno tak spektakularna jak nędza podłych dzielnic na dnie Londynu i Paryża. Ale oszczędźmy sobie porównywanie „kto miał gorzej”. Obydwaj z własnej woli chodzili w miejsca gdzie się przymiera głodem. A głód fizyczny miesza się z duchowym
Można powiedzieć że połączyły ich prole…
Jerzy Orwell przez trzy ostatnie lata swojego życia pisał swoje dzieło życia. Jerzy Popiełuszko przez trzy ostatnie lata swojego życia używał tego co miał – głosił homilie.
Obydwaj głosili sprawiedliwość. Obydwaj walczyli z kłamstwem. Obydwaj rozmieli istotę godności człowieka.

Mieli też dość bezkompromisowe podejście do zdrady. Popiełuszko powtarzał dość często ze boi się tylko soczewicy (szczególnie podawanej w miskach) i srebrników (zwłaszcza w liczbie trzydziestu): „Wiary i ideałów nie wolno sprzedawać za przysłowiową misę soczewicy” oraz „Bać się w życiu trzeba tylko zdrady Chrystusa za parę srebrników jałowego spokoju”.
Orwell mówił coś bardzo podobnego, tylko dużo dosadniej w tekście miłym każdemu Polakowi (był bowiem jednym z niewielu Anglików jacy stanęli po stronie Polski): „Pamiętajcie, że każdy z was zapłaci za swoją nieszczerość i tchórzostwo. Nawet nie myślcie, że przez lata będziecie służalczo lizać buty sowieckiego reżimu, albo jakiegokolwiek w ogóle, i nagle znowu powrócicie do duchowej przyzwoitości. Raz się skurwisz – kurwą zostaniesz.” (felieton Powstanie warszawskie i jego krytycy).
Czy Jerzy Popiełuszko nie był dosadny bo nie używał słów na „k” i był pobożny? Chyba właśnie dlatego był dosadny do bólu. Dosadnie robił swoje pomimo wojny wypowiedzianej mu przez państwo policyjne (a konkretnie milicyjne). Dosadnie powtarzał zdania o miłości, przebaczaniu i wymaganiu tych wszystkich wielkich słów przede wszystkim od siebie. Dosadnie domagał się władzy żeby zaczęła współpracować z ludźmi. Dosadnie wierzył w Solidarność. Dosadnie głosił Chrystusa.

A w szczególności dosadnie wyznawał nadzieję. To różniło Jerzego Polaka od Jerzego Anglika. Orwell mieszkając we wcale wolnym kraju pisał o braku nadziei. Popiełuszko żyjąc w kraju beznadziei ciągle głosił nieustępliwość wobec zła.
I to jest główna różnica – w epilogu swojego życia nie „odniósł zwycięstwa nad samym sobą” i nie „kochał Wielkiego Brata”. Nie stał się Orwellowskim bohaterem – Winstonem Smithem. Nie poniósł Winstonowskiej klęski.
Można by powiedzieć że Jerzy z Polski przyczynił się do tego że nikt nie musiał już więcej kochać Wielkiego Brata.
I znowu wracamy do Norwida i do roztrząsania – popiół tylko został i zamęt, czy może gwiaździsty dyjament. Wiekuistego zwycięstwa zaranie…
* * *
Duch czasu?
Wielokrotnie pytałem starszych od siebie. „Jak wtedy było?”. „Co czułeś kiedy zabili Popiełuszkę?”. „Jaki był wtedy Duch Czasu?”. Ciekawej odpowiedzi udzielił mi redaktor Maciej Parowski. Przytaczam z odmętów pamięci.
„Pamiętam zmianę” – mówił Parowski. – „Po tym jak dowiedzieliśmy o tym że zabili Popiełuszkę – ludzie przestali się bać. Pamiętam jak szliśmy w Helu wzdłuż wybrzeża. Zauważyliśmy że z naprzeciwka nadciąga grupa mundurowych. Normalnie do tej pory czułbym względem nich strach. A teraz pomyślałem sobie – przecież wszystkich nas nie zabiją”.
Coś takiego podpowiada mi moja pamięć. Że od listopada 1984 rozpoczyna się czas, w którym cała ta zardzewiała Paradyzja zaczyna się kruszyć i opadać wokół nas. Czy było to lokalne zjawisko? A może to lokalne zjawisko promieniowało szerzej? Może Jerzy Orwell był tą kluczową cegłą która zaważyła na barykadzie broniącej świat przed zniewoleniem totalitaryzmu? Może Jerzy Popiełuszko był tym kluczowym kijkiem który utkwił w trybach machiny zniewolenia?
* * *
Prawo cyklu?
A może Orwell odkrył prawo cyklu. Może właśnie mija kolejny czerdziestoletni okres i objawi się nam kolejny Jerzy który uparł się że przeprowadzi świat przez zawijas historii. Mam niejaką nadzieję że nie okaże się nim George Soros.
Bo ja wiem? Czy jest tu się czym martwić w współczesnym „wspaniałym świecie” A.D. 2024?
Popatrzmy. Dzisiaj nazwisko Orwell pojawia się w potocznej mowie chyba częściej niż kiedykolwiek. Słyszę wciąż „orwellowski”, „jak u Orwella”, „sam Orwell”. Robi się to nudne.
W dużo węższych kręgach słyszy się zwrot „Koalang” – czyli język kojarzeniowy wymyślony przez Zajdla w Paradyzji dla oszukania „sztucznej inteligencji”.
Każdy kto przeczytał inną powieść Zajdla – „Limes inferior” – też się nie śmieje.
W filmach wracają bohaterowie z roku 1984.
Co jakiś czas wraca Terminator który wciąż chroni nas przed zakusami hord swoich elektronicznych pobratymców. Arnold ma się jeszcze zdrowo.
Próbuje wciąż trwać na stanowisku Sylwester, który w tamtych czasach jednał rozpruty świat podbijając na ringu serca moskiewskich fanów boksu (dwie walki z filmu Rocky IV były odwróconym substytutem wybrakowanych olimpiad w Moskwie i Los Angeles).
Na ekrany wrócił Pan Kleks, bojownik walki z uniformizacją i dehumanizacją społeczeństw.
Albercik i Maks już nie wrócą bo po pierwsze dziś kolejna Seksmisja nie miałaby szans się ukazać w kinach. Do tego Maks zakończył chwalebny żywot (tutaj nasze jego pożegnanie). A Albercik zajmuje się reklamowaniem kładki na Wiśle. Ale za to to co roku mamy i w kinach i wokół nas milion małych seksmisji.
Nawet Gliniarz z Beverly Hills powrócił w tym roku. Tuż po tym zmarł jego kolega sierżant Taggard.
Kilka lat temu z nową siłą uderzył (mocno) oddział żołnierzy z filmu Karate Kid, zjednoczonych w nowej odsłonie Kobra Kai, z zamiarem walki z problemami niszczącymi współczesną młodzież.
Komputery które w 1984 weszły do polskich (8 bitowce) i amerykańskich (Macintoshe) domów wskoczyły nam do kieszeni i są traktowane jako „największe zagrożenie świata”.

…
Brakuje mi puenty – może to też syndrom upadku świata.
Forlong Gruby
Bądź z nami! Podłącz się do naszego nadajnika!

Formularz kontaktowy

AI Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Historia Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Lynch Masterton Mickiewicz Miś Niemcy Nolan Orbitowski Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Sienkiewicz Simmons Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wiedźmin Wojna Ziemkiewicz Żuławski
Oczywiście najlepszym festiwalem w Jarocinie był bezapelacyjnie rok 1984.
Czy Orwell mordował księży albo zakonnice w Hiszpanii?
Nie wiem.
Ale jest to jednak kolejne, i to raczej mało chwalebne powiązanie między tymi dwojga – Orwellem i Popiełuszką.
Koledzy Orwella, czyli czerwone wojsko w Hiszpanii – wymordowali około 6800 duchownych, w tym 300 zakonnic. Często robili to tak brutalnie i bestialsko że okrucieństwem i perfidią przewyższali nawet umundurowanego zbira kpt. Grzegorza Piotrowskiego który torturował a następnie zamordował Popiełuszkę i wrzucił jego zwłoki do zalewu. Tamten czynił to w ukryciu i w naprędce. Ci dokonywali swoich bestialstw publicznie i przy aprobacie swoich kamratów.
A propos rozważań o Popiele. Jack London napisał:
I would rather be ashes than dust! (wolałbym bym bardziej być popiołem niż kurzem).