
Vatran Auraio
Krzysztof Głuch - 1 lutego, 1997
Wszystko ponoć zaczęło się od słów „Cielsko rakiety drgnęło”. Tak brzmiał początek opowiadania Marka S. Huberatha „Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe”, które w 1993 roku pojawiło się w „Nowej Fantastyce” przykuwając uwagę dziwacznymi: tytułem, scenerią i językiem. Ale też słowa te stanowią szkielet na którym powstał cały mini cykl, ujmują jego istotę i ponoć jako pierwsze przyszły autorowi do głowy. „Kroniki miejsc lęgowych” – tak nazwałbym te trzy teksty – opowiadają bowiem o świecie, w którym rakiety mają cielska, a cała reszta jest jedynie prostą konsekwencją tego faktu.
Jak jest z podróżami w kosmosie – każdy wie, że niełatwo człowiekowi będzie zbudować maszynę, która pozwoli oszukać prędkości światła. Rozwiązaniem na taki dylemat, jest podczepić się pod osiągnięcia jakiejś innej cywilizacji, która już hula poza czasem i przestrzenią i Huberath, niczym dawny Adam Słodowy jedną taką cywilizację „już ma przygotowaną”. Jest to akurat cywilizacja quasi-owadów, które przeskakują pomiędzy planetami i wśród milionów globów instynktownie odnajdują miejsca nadające się do składania jaj. Jeśli pasują owadom, to pasują również ludziom, którzy podróżują w ich systemie nerwowym jako piloci oraz w odwłokach jako pasażerowie. A skoro podróżuje się w odwłoku do miejsc zupełnie przypadkowych, to powstaje masa konsekwencji – nie można przewieźć tłumu osadników, kontenerów pełnych maszyn oraz regałów z książkami. Osadnicy muszą o wszystko dbać sami, stąd ich osady trwają na dość prymitywnym poziomie rozwoju. Niespieszny opis wiejskiego życia okraszony makaronizmami w wykonaniu ludzi przyszłości (postportugalski, postserbski) wybijał się oryginalnością spośród ówczesnej prozy – miejskiej, szybkiej, przerysowanej i drastycznej.
Jeśli są osadnicy, to jest również ich wiara (lub jej brak) w Boga, w klasycznym SF zbywana zabobonnym milczeniem. Patent literacki Huberatha polegał na tym, że ludzie nie zostali wysterylizowani z dusz, nie zabrakło wśród nich misjonarzy, a co bardziej istotne, misje choćby bezwiednie, ale objęły swoim działaniem również Obcych. Obca rasa w opowiadaniu „Maika Ivanna” zachowała się również nieszablonowo jak na SF, ale zupełnie normalnie jak na historię chrześcijaństwa – zażądała Ewangelii, oraz dostępu do sakramentów (pomimo zabójczych konsekwencji jakie niosła im ze sobą Eucharystia), a ludzi oskarżyła o ukrzyżowanie Jezusa. Stąd prosta konstatacja wynikająca z dwóch pierwszych opowiadań – „ludzie są Żydami kosmosu”. Temat ten rozwijał później Jacek Dukaj w „In partibus infidelium”. Wątek mesjanistyczny nie dotyczy zresztą jedynie Ziemian. Bo to wśród owadów-rakiet był ten pierwszy, który „musiał bardzo ukochać ludzi, skoro pozwolił okaleczyć siebie i swoje potomstwo”.
Po piętnastu latach Huberath wrócił do krainy owadzich rakiet, po mistycznych i symbolicznych ekscesach, jakie wyprawiał w ostatnich głośnych tekstach, zasiadł znów do twardego SF – bo jest to przekorne ale jak najbardziej twarde SF. Tym razem miejsce lęgowe, do jakiego licentia poetica przywiodła „smyja”, okazało się mało spokojne i nie tak słoneczne. Wręcz padół łez…
„Vatran Auraio” to powieść, która przedstawia społeczność ludzi, tym razem posługujących się językiem „postbułgarskim”, najbardziej odmienną spośród pozostałych. Na tej planecie zamieszkują oni w liczbie około dwustu zaledwie jedną górską dolinę. Planeta zaś nie należy do przyjaznych. Rok kilkakrotnie dłuższy od naszego sprawia że zimą i latem nie idzie wytrwać poza głębokim schronem. Ludzi nękają wyjątkowo przykre pasożyty. Niemało jest niebezpiecznych i bliskich inteligencji drapieżników. Roślinność jest uboga. Nie daje się wytworzyć trwałego papieru. Organizmy ludzkie szybko mutują a jedną z najbardziej przykrych mutacji jest pozbawienie kobiet możliwości donoszenia potomstwa w swym łonie. Jakkolwiek by nie zabrzmiało, jest to okoliczność najbardziej „brzemienna w skutkach” dla mieszkańców Matcinaj Dolany.
Wolne od pasożytów są górskie granie. I tam, w samotnej stanicy, na utrzymaniu całej wioski żyje Auraio, czyli obierany przez mieszkańców opiekun, który czuwa nad zgromadzoną wiedzą, przepisuje nietrwałe książki oraz schodzi do wioski by przewodniczyć ludziom w corocznych pracach i obrzędach. Auraio są z wyglądu oryginalni – noszą pióra, a konkretnie przypominające pióra, zaszczepione na całej skórze organizmy, żywiące nosiciela produktami fotosyntezy. To „odzienie” pozwala im dłużej przeżyć oraz prezentować się bardziej „obrzędowo”.
Począwszy od samego debiutu „– Wrocieeś Sneogg, wiedziaam…”, światy Huberatha to mieszanka goryczy i nadziei. To co widzimy, burzy (przynajmniej powinno burzyć) ukształtowane w nas poczucie moralności. Tymczasem wszelkie dziwactwa i obrzydliwości są tylko genialnymi pomysłami ludzi na dostosowanie się do nieprzychylnych okoliczności w jakie wrzuca ich autor.
Huberath bowiem oprócz tego, że jest bardem umierania, również od zarania twórczości jest bardem asymilacji. Wszak zarówno oprawców Snorga, jak i bohatera „Kary większej”, oprócz darzenia niechęcią, podziwiać można za zdolność adaptacji do całkiem przykrych warunków. To samo w Matcinaj Dolanie. Na tej zabitej dechami planecie społeczność ludzka obumiera. Ginie pamięć. Wiedza jest coraz bardziej szczątkowa. Ludzie nie zachowują się jak pionierzy, ale jak zapijaczeni ostańcy PGRu. Wszelkie niestandardowe zachowania jednostek zagrażają istnieniu całej grupy. Nie istnieje rozumiana na nasz sposób miłość, macierzyństwo i braterstwo. Ale jednocześnie całe dziwactwo tego świata jest desperacką próbą przeżycia. Ludzie oswajają egzotyczne zwierzęta, poprzez mumifikacje zmarłych walczą o pamięć. Eksperymentują ze stosunkami społecznymi. Korzystają z zimowego letargu. Powołali „urząd” Auraio. Ale przede wszystkim zdecydowali się na to co szokuje najmocniej i najbardziej wpływa na sposób i cykl ich życia. Skoro planeta poprzez mutacje nie pozwoliła ich kobietom rodzić, wynaleźli i podporządkowali się sposobowi rozmnażania pozbawionemu relacji międzypłciowych i wymagającemu śmierci rodziców.
W każdym prawie tekście Huberatha jest taki jeden kopniak, olśnienie – następuje szok oraz odkrycie kluczowych reguł świata.
Tutaj kopniakiem jest rozpoczęcie rozrodczego obrzędu „vyleta”, na który oczekują mieszkańcy od samego początku wybudzenia z zimowego snu. Vylet dla nas jest barbarzyństwem. Dla nich szansą przetrwania.
„Vatran Auraio” jest dedykowany Lemowi. W tym międzyliterackim dialogu proza lwowskiego mistrza jest po części rozwijana, a po części uzupełniana w tematach przez niego ignorowanych. Wątkiem rozwijanym jest kontakt. Huberath opisuje kontakt z obcą formą inteligencji oraz z ludźmi z innych planet. Obcym okazuje się drapieżnik „porok”, który próbuje porozumieć się z ludźmi językiem reguł logicznych. Mieszkańcy Matcinaj Dolany, choć nie są dzielnymi astronautami, lecz prostymi wieśniakami, podejmują z tym gatunkiem dyskusję w języku regularnych obrazów. Postępy w „rozmowie”, choć mikre, i tak są mniej pesymistyczne niż te realizowane w „Głosie Pana” lub „Niezwyciężonym”.
Dużo więcej pesymistycznych wniosków płynie z wizyty ludzi z innych planet. Mieszkańcy Matcinaj Dolany pogrążeni w prymitywnej egzystencji oraz w niewiedzy na temat kształtu świata poza ich wioską i planetą, pamiętają tylko jednego przybysza, „priljetatjela” imieniem Doedd Furlongg, po którym pozostała im jedynie czaszka i dwie karteczki zapisków. Głodni wiedzy, od pokoleń, prawie jak mesjasza wyglądają kolejnych przybyszów. I właśnie na kartach powieści taki rewolucyjny przylot się wydarza. Ale przebieg kontaktu międzycywilizacyjnego jest zupełnym zaskoczeniem dla wszystkich. W niczym nie przypomina „Jankesa na dworze Króla Artura”. Zdawać by się mogło, że na takim kontakcie wszyscy zyskują, następuje przepływ wiedzy, rozszerzenie horyzontów. Tymczasem przybysze z bardzo zaawansowanej technicznie kultury nie są w stanie przekazać niczego co widziały ich oczy. Co więcej – to właśnie mieszkańcy Matcinaj Doliny na tej planecie okazują się być rasą „bardziej zaawansowaną”. Dla każdego z gości, wyprawa w gwiazdy jest osobną przygnębiającą historią i spekulować można, czy takie jest potencjalne ogólne prawidło samotnych wypraw w inne światy, czy może jednak ci „priljetatiejle” nie stanowili „awangardy ludzkości”. Podobnie jak my – zwykli konsumenci postępu technologicznego – cóż potrafilibyśmy przekazać prymitywnym ludom? Telewizora im nie zbudujemy, a jedynie będziemy mogli opowiedzieć obejrzane w tym telewizorze perypetie braci Mroczek z serialu „M jak miłość”. Czy to nie żenujące?
Być może nie jest tak źle, ale jedyne rzeczy, które zjadacz chleba jest w stanie wynieść na inną planetę w odwłoku owada, mogą wydawać się właśnie zatrzymane w głowie komunikaty ze sfery idei. Na przykład koło, pieniądz, twierdzenie Talesa, historia rodów Kapuletów i Montekich, demokracja lub Ewangelia. Być może to ostatnie autor dedykuje Lemowi, jako pominięty dopisek do jego uniwersum. Ale i wiedza religijna jaką posiadają bohaterowie „Vatrana Auraio”, jest w porównaniu do innych „miejsc lęgowych” znikoma. Bohaterowie tej powieści, dla odmiany nie wiedzą nic o Bogu. Jedyne co posiadają to właśnie przekaz owego Furlongga, który pozostawił kilka zdań na temat początków ludzkości, „wspaniałych rzeczy” jakie jeszcze będą im ujawnione oraz ukrytej przed nimi „winy”. Wygląda to tak, jakby świat Matcinaj Dolany był skolonizowany przez w pełni zeświecczonych duchowych potomków Lemowskich astronautów. Do niego z kolei dotrzeć mógł Furlongg, który był raczej człowiekiem religijnym, ale uznał że „ich droga ma być inna” więc ukrył przed nimi wszystko w co wierzył, a zostawił jedynie coś na kształt „protogenesis”. Wykład księgi rodzaju okrojony do kilku ledwie słów, w ten sposób aby mógł on przetrwać jako fundament w niezmienionej formie przez kolejne wieki. I przekaz rzeczywiście trwa, ale można powątpiewać, czy z tego strzęp przyniesie kiedykolwiek zamierzone efekty (w trakcie trwania powieści jakby nie przynosi).
Huberath z reguły nie szczędzi przekory. W „Ostatnich, którzy wyszli z raju” dał upust (wciąż żywionemu) przekonaniu, że nasza świetna cywilizacja zaczyna się tchórzliwie zwijać. W „Vatranie Auraio” pokazując dwie centurie osadników balansujące na granicy przetrwania, daje jednak wyraz przekonaniu, że pomimo kolejnych porażek to oni mają szansę na ekspansję, bo są „silni, zwarci i gotowi”.
I to na przykład oni z naukowego punktu widzenia mają rację twierdząc, że ich Ziemia jest płaska. I nie jest prawdą, że normalnym stanem jest posiadanie dwóch rąk.
„Vatran…” jest powieścią pozbawioną hollywoodzkich „pocieszaczy”. Z czysto literackiego punktu widzenia ta historia jedynie przygnębia. Z punktu widzenia racjonalnego nie – ludzie to gatunek, którego poznasz we wszechświecie po dwóch rzeczach. Po tym że powstał z gliny i wody oraz po tym, że zrobi wszystko by przeżyć.
Jeżeli bohaterowie „Vatrana Auraio”, podobnie jak w „Maice Ivannie”, są Żydami kosmosu, to takimi co już dawno stracili z oczu Morze Czerwone i jeszcze ciągle nie wiedzą, że przed nimi Synaj.
Krzysztof Głuch
Tekst pierwotnie ukazał się w Czasie Fantastyki.

Bądź z nami! Podłącz się do naszego nadajnika!
Zaproszenie od redakcji.
Jeżeli chcesz wyrazić polemikę.
Lub jeżeli w ogóle podoba Ci się nasze medium i chciałbyś przez nasz kanał coś wyrazić. Zapraszamy. Pisz do nas. Może się uda.
Nie musimy się zgadzać.
Albo inaczej – musimy się zgadzać co do jednego:
pluralizm jest OK i każdy ma prawo do swoich poglądów.
Forumlarz kontaktowy
AI Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Historia Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Lynch Masterton Mickiewicz Miś Niemcy Nolan Orbitowski Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Sienkiewicz Simmons Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wiedźmin Wojna Ziemkiewicz Żuławski
[…] >> CZYTAJ >> >> CZYTAJ >> […]