Autem w krainie Kozaków
Atari 65XE - 2 stycznia, 1997Redaktor Piotr
W tym roku zdecydowaliśmy się zmienić kierunek naszych wiosennych podróży i zamiast Europy środkowej i zachodniej posmakować trochę klimatów wschodnich. Słysząc dobre opinie o Krymie (i oglądając w sieci malownicze zdjęcia) obraliśmy kierunek na Ukrainę ze szczególnym naciskiem na zwiedzenie właśnie tego półwyspu. Dysponując samochodem postanowiliśmy, że oprócz Krymu, przejedziemy się przez cały kraj, zajrzymy do stolicy, odwiedzimy Odessę, zerkniemy jak kraj wygląda po drodze. Ramowy plan wyprawy wykrystalizował się po moich dyskusjach z M., lekturze forów internetowych, przewodników, oglądaniu zdjęć w sieci. Zdecydowaliśmy się na trasę Kijów-Odessa-Eupatoria-Sewastopol-Bakczysaraj-Ałupka-Jałta-Nikita-Massandra-Sudak-Koktebel-Lwów.
Wyjazdy do krajów UE trochę nas rozpuściły jeśli chodzi o formalności wyjazdowe, które ograniczają się do włożenia dowodów osobistego i rejestracyjnego do kieszeni. Teraz było trochę bardziej skomplikowane i trochę drożej.
Dzień 1
14 maja, sobota, Poznań-Zamość-okolice granicy
Postanowiliśmy przekraczać granicę z samego rana w niedzielę, a pierwszy dzień wyprawy poświęcić na dojechanie w jej pobliże. Mając trochę wolnego czasu wskoczyliśmy na obiad i krótki spacer do Zamościa. Po zaparkowaniu uprzejmy patrol policji z własnej inicjatywy pomógł nam w znalezieniu kantoru. Mieli to być, jak się później okazało, jedyni przyjaźni funkcjonariusze, których spotkamy na trasie. Kantor w sumie okazał się nieczynny, ale liczył się gest.
Byłem w Zamościu pięć lat temu i z przyjemnością stwierdzam, że zmienił się na korzyść. Część fortyfikacji została odrestaurowana i udostępniona zwiedzającym, a w nich samych spotkaliśmy ekipę podobną do naszych znajomych „wikingów”, tyle, że odtwarzającą realia XVIII wieczne. Chętni mogli sobie gruchnąć z armaty za „jedyne” 50 zł, wersja niskobudżetowa przewidywała gruchanie z mniejszej armatki za dwie dychy. Przed zmierzchem pojechaliśmy do przygranicznej miejscowości w której zanocowaliśmy w domu sołtysa.
Dzień 2
15 maja, niedziela, przekraczamy granicę w Zosinie – Łuck – „astanowki” – Żytomierz – Kijów
Uprzejmi gospodarze zrobili nam śniadanie na 6 rano. Po wniesieniu talerza z wędlinami, widząc nasze skrzywione miny, wytłumaczyli, że to wędliny domowej roboty i dlatego wyglądają inaczej niż ze sklepu (faktycznie smakowały dobrze, ale były strasznie blade i spłowiałe). Przed wyjazdem dowiedzieliśmy się od sołtysa, że jedziemy do trzeciego świata i w sumie to on naszego kierunku wyprawy nie rozumie „jest brzydko i za wszystko trzeba płacić”. Jedyne do czego się Ukraina mu przydaje, to do zamawiania taniego paliwa na telefon (przy polskich 5,1 zł/litr za etylinę 95, na Ukrainie płaciliśmy 3,7 zł).
Pomysł z przekraczaniem granicy wcześnie rano w niedzielę okazał się dobry. Po 30 minutach byliśmy odprawieni przez obie strony. Już w pierwszych momentach kontaktu z pogranicznikami odczuliśmy zmianę. Okienko polskie miało otwór na podawanie dokumentów na wysokości piersi, co było wygodne dla jednej i drugiej strony. Okienko ukraińskie natomiast, miało otwór na wysokości pępka. Co powodowało konieczność wypinania się na pozostałe osoby w kolejce i sprawiało, że nie było słychać co ukraiński celnik mówił. Czy to było celowe, czy to była głupota budujących, nie wiem. W każdym razie musieliśmy schylić głowę przed „władzą” i nie widząc przez ciemną szybę osoby z drugiej strony domyślać się o co chodzi. O ile po polskiej stronie sprawy załatwiało się w jednym okienku, o tyle po stronie ukraińskiej konieczne było odwiedzenie dwóch okienek uzyskując w każdym z nich pieczątkę na papierku otrzymywanym przed wjazdem na teren posterunku granicznego. Ukraińskiego celnika bardzo zainteresował wieziony przez M. Aviomarin – chyba narysowany na opakowaniu samochodzik kojarzył mu się z odjazdem, a nie środkiem na wiadomą przypadłość. W każdym razie pozwolił łaskawie Aviomarin zatrzymać. Wyjazd z posterunku był dopiero możliwy po oddaniu podpieczętowanej karteczki strażnikowi przy szlabanie wyjazdowym. Słynnych karteczek imigracyjnych na szczęście już nie było. Jesteśmy na Ukrainie!
Wyjeżdżając przez szlaban przekonaliśmy się, że opowieści o stanie ukraińskich dróg nie były przesadzone. Droga aż do Łucka wyglądała jak po bombardowaniu! Trudno było jechać szybciej niż 60-70 km/h. Mijane miejscowości wyglądały biednie i ponuro. Pierwszym elementem, który zwrócił naszą uwagę były przystanki (po rosyjsku astanowka) dla marszrutek (autobusów). Były zniszczone i zaniedbane, ale bardzo urocze. Prawie każda z nich była ozdobiona kolorową mozaiką – rycerze, ptaki, kwiaty, grzyby i tym podobne neutralne motywy. Przez resztę naszej wyprawy zwracaliśmy na nie uwagę często się zatrzymując i ku zdziwieniu miejscowych fotografując. Na nowszych odcinkach dróg urocze astanowki niestety są zastępowane blaszono-betonowymi budkami – równie brzydkimi jak u nas. Na szczęście po wjechaniu na główną trasę stan drogi się poprawił, w dużej części odcinka do Kijowa nie odbiegając bardzo od przeciętnego stanu polskich dróg. Po drodze naliczyliśmy kilkanaście patroli ukraińskiej drogówki.
Przed wjazdem do Kijowa na poboczach zauważyliśmy statuetki miśków, które były maskotką olimpiady w Moskwie z 1980 roku. Co ciekawe nikt ich nie zdewastował, co było kontrastem dla zdemolowanych astanowek, albo więc mają jakieś lokalne “towarzystwo opieki nad misiami olimpijskimi”, albo za dewastację misia idzie się do ciupy.
Nawigacja samochodowa doprowadziła nas mniej więcej do miejsca naszego zarezerwowanego noclegu – One Step Hostel, znajdującego się niedaleko Majdanu Niezależności, czyli samego centrum miasta. Siedząca w recepcji sympatyczna Swietłana porozumiała się z nami bez problemu po angielsku. Co ciekawe, tak samo jak w następnym hostelu dziewczyny z obsługi mieszkają w hostelu jednocześnie go obsługując i pilnując. Dojście do hostelu – urządzonego w dwóch ogromnych mieszkaniach na 4 piętrze było oznakowane markerem na ścianach (także elewacyjnych). Mną jako zarządcą nieruchomości zatrzęsło na ten widok, ale chyba nikomu na miejscu to nie przeszkadzało. Przed wejściem do hostelu poproszono nas o zdjęcie butów – także siedząca w recepcji dziewczyna wesoło machała nogami w samych skarpetkach (w wolnych chwilach oglądała seriale na komputerze i zerkała na popularny, jak u nas facebook, serwis społecznościowy – w kontaktie). Wnętrze było czyste i schludne, a co więcej dostępny był internet przez Wi-Fi i obietnice niekorzystania z FB na urlopie legły w gruzach. Po krótkim odświeżeniu się napędzani „turystycznym ADHD” ruszyliśmy na miasto. Auto zostawiliśmy zaparkowane na ulicy, przestaliśmy się obawiać o jego bezpieczeństwo jak zobaczyliśmy, że połowa zaparkowanych samochodów jest lepsza od naszego.
Pierwsze słowo jakie przychodzi do głowy patrząc to Kijów to „monumentalny”, główna ulica Chreszczatyk wygląda jak dla olbrzymów – ulice za szerokie, kondygnacje budynków za wysokie, bramy za duże.
Przykładowo do stuletniej kamienicy, w której nocowaliśmy, ktoś 30 lat temu wstawił w ładną klatkę schodową obskurną windę (jaką kiedyś można było spotkać w blokach spółdzielczych), niektóre balkony były zabudowane współczesnym skrzyżowaniem plastiku i szkła, a ładna zabytkowa posadzka klatki schodowej została uzupełniona w części parterowej zwykłymi współczesnymi płytkami. Całość robiła osobliwe wrażenie, ale od strony estetycznej chyba nikomu to nie przeszkadza, bowiem jest to powszechne. Sama zabudowa balkonów to osobny temat. Większość posiadaczy mieszkań zdaje się uważać, że niezabudowany balkon to zwykłe marnotrawstwo powierzchni. Unikając tak pojętego marnotrawstwa balkony są zabudowywane oknami autobusowymi, drewnianą boazerią, blachą falistą, aluminium i szkłem itp. Inwencja mieszkańców nie ma granic – jedne zabudowy są eleganckie i przemyślane, a inne brzydkie – łączy je jednak jedno – nijak nie pasują do elewacji. Co ciekawe, jest to powszechne nawet w samym centrum Kijowa.
Późny obiad zjedliśmy w poleconej nam przez M. Puzatej Hacie. Za około 50 HR można poprosić o nałożenie dużo pysznego jedzenia, wciągnąć zupę i popić piwem lub kwasem chlebowym. Najważniejsze, że potrawę można zamówić po wyglądzie i zapachu a nie sugerując się poradami kelnera. Szczerze wszystkim podróżnikom polecamy.
Przespacerowaliśmy się po centrum Kijowa – Majdan Niezależności (miejsce słynne od czasów pomarańczowej rewolucji), monastyr Św. Michała, punkt widokowy na wzgórzu. W sklepie na podwórku monastyru można było kupić małe złote kopuły wraz z krzyżami do przydomowych cerkiewek, albo do przykrycia altanki – co kto lubi.
Zainteresowali nas chodzący po ulicach ludzie z przyklejonymi serduszkami przypominającymi te z Wielkiej Orkiestry. Po krótkiej wymianie zdań ze spotkanymi chłopakami okazało się, że Ukraińcy zaimportowali nasze rozwiązanie bowiem była to podobnego rodzaju akcja charytatywna – tyle, że w wersji light bo bez koncertów.
Oczywiście za względu na moje fotograficzne maniactwo nie mogło się obyć bez nocnych zdjęć. Po wyjściu na Chreszczatyk zaniemówiliśmy. Cała ulica było obwieszona gigantyczną ilością świecących ozdób przypominających nasze świąteczne. Później się dowiedzieliśmy, że to nie z okazji żadnego festiwalu, czy też święta jak wstępnie myśleliśmy, ale jest to stała dekoracja ulicy, która jest uruchamiana w weekendy kiedy ulica jest zamykana na ruchu samochodowego i jest zamieniana w wielki deptak. Chodnikami (tak chodnikami, skoro ulica zamknięta to jakoś trzeba sobie radzić) jeżdżą wypasione auta i chodzą wystrojone laski. W ramach ćwiczeń w portretowaniu obcych ludzi zrobiłem zdjęcie chłopakom grającym na flecie, gitarze i bębenku kawałek „Sweet dreams” grany przez Eurythmics i Marilyna Mansona. Towarzyszył im stepujący tancerz. Dogadałem się z nim bez problemu po angielsku, bo akurat B. nam nie towarzyszyła więc nie mogliśmy skorzystać z jej znajomości rosyjskiego. Ekipa grajków kiedy usłyszała, że jesteśmy z Polski stwierdziła, że fajnie, że przyjechaliśmy, ale „Lwowa nie oddamy”.
Miałem ochotę jeszcze zrobić zdjęcie socrealistycznego pomnika ściskających się facetów pod tęczowo podświetlonym łukiem symbolizującym jedność narodu rosyjskiego i ukraińskiego, ale niestety Ukraińcy nie byli tak uprzejmi jak Bawarczycy i wyłączyli oświetlenie zaraz po tym jak rozstawiłem statyw. Zupełnie inne było fotografowanie w nocy stadionu Alianz Arena w Monachium: rozstawiłem statyw, zrobiłem kilka zdjęć nocnych, zwinąłem statyw i w tym momencie obsługa stadionu dopiero wyłączyła oświetlenie.
Po drodze w budce z piwem zachciało nam się kupić po butelce na wieczór. Na pytanie czy chcemy „bolszoje”, czy „malenikije” odpowiedzieliśmy, że oczywiście bolszoje, bo po co nam piwo 0,33. Okazało się, że bolszoje to 1 litr, a malenkije to 0,5… Zmieniając zamówienie poczuliśmy się jak gimnazjaliści..
Dzień 3
poniedziałek, Kijów
Niestety antymuzealny poniedziałek musiał kiedyś wypaść. Niektóre atrakcje przepadły, ale te które się ostały także były godne uwagi. Na pierwszy ogień poszedł pobliski Sobór Sofijski robiący jeszcze większe wrażenie niż odwiedzony wczoraj Monastyr Św. Michała. Nic dziwnego, że został wpisany na listę UNESCO. Na wieży byliśmy praktycznie sami, więc nikt nie przeszkadzał w spokojnym podziwianiu panoramy miasta. Z ciekawostek natknęliśmy się na ślady kibiców Lecha, bowiem któryś z nich umieścił naklejkę na tablicy informacyjnej. Nie czuliśmy się specjalnie dumni z tego powodu.
Patrząc na znajdującą się w środku makietę miasta w XVII wieku widać ciekawy jego układ – kilka kompleksów klasztornych otoczonych przez morze niewielkich domków. Uderzający był brak centralnego punktu miasta, brak ratusza, zamku, Obecnie ten układ jest w sumie w dużej części zachowany. W centrum miasta króluje architektura socrealistyczna wraz z zabudową z XIX (?) wieku, które otaczają kompleksy klasztorne, a na obrzeżach miasta widać morze blokowisk.
Następnie udaliśmy się w kierunku Muzeum Wojny Ojczyźnianej, czyli tak zwanej „Wielkiej Baby”. W pobliże dojechaliśmy metrem. Uprzejmy starszy pan pomógł nam wsiąść w odpowiedni autobus, żeby dojechać jeszcze bliżej muzeum. Przy okazji pokazał nam zdjęcia z jakiegoś ekumenicznego spotkania. Dowiedzieliśmy się również kto z osób na zdjęciach jest amerykańskim agentem, a kto komunistą. Bilety były sprzedawane bezpośrednio w autobusie przez kobietę w fartuchu z napisem „kasjer-kontroler”. Kiedy zapytaliśmy się o pasujący nam przystanek do pomocy zaangażowało się kilka osób, łącznie z panią w służbowym fartuchu.
Muzeum w poniedziałki było nieczynne, ale zewnętrzna ekspozycja warta była obejrzenia – chociażby dla możliwości zajęcia miejsca pilota w Mig-u 23 i Ił-2.
Znajdująca się niedaleko Ławra Pieczerska (siedziba Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego) jest bardzo „klimatycznym” miejscem wyciętym z przeciętnej kijowskiej rzeczywistości. B. zainteresowała się ręcznie haftowaną białą tuniką. Pomimo tego, że „w Moskwie takie noszą” – jak twierdziła sprzedawczyni, cena 700 HR była kosmiczna, więc B. się wymigała twierdząc, że „w Poznaniu nikt się tak nie ubiera”.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy najgłębszą na świecie stację metra „Arsenalną” położoną aż 102 metry poniżej poziomu terenu. Przypomniało nam to przejażdżkę metrem w Budapeszcie linią która jest najpłytszą, bo położoną zaraz pod ulicą.
1,5 doby, które spędziliśmy w stolicy Ukrainy to trochę mało, wyjeżdżaliśmy więc z poczuciem niedosytu. Wprawdzie muzeów, które są polecane do odwiedzenia nie ma wiele, ale od strony turystyki sakralnej (kto by pomyślał!) robi wrażenie.
Kijów jest normalnym, cywilizowanym miastem europejskim, wcale nie „trzecim światem” jak twierdził goszczący nas sołtys, ale coż Kijów to stolica – zobaczymy wkrótce jak Ukraina wygląda „na prowincji”.
Dzień 4
17 maja, wtorek, rano Kijów, potem podróż do Odessy
Nie udało się wczoraj zajrzeć do legendarnych pieczar w Ławrze stąd po spakowaniu rzeczy pojechaliśmy jeszcze raz do kompleksu klasztornego. Tradycja i zwyczaj nakazują, żeby wszystkie kobiety wchodzące do pieczar miały na głowie chustę i były ubrane w spódnicę. Niestety B. nie toleruje spódnic stąd konieczne było wypożyczenie (darmowe, ale za kaucją) chałatczcika o wyglądzie fartucha mleczarza. Wprawdzie był on bardziej kusy niż B spodnie, więc ich nie zakrywał – ale co zrobić. Wnętrze pieczar jest podzielone na dwie części – bardzo krótką turystyczną i obszerną dla wiernych. Ciasne, ciemne korytarzyki i małe wnęki wypełnione były modlącymi się wiernymi, którzy całowali przeźroczyste sarkofagi ze znajdującymi się wewnątrz zmumifikowanymi zmarłymi mnichami (uprzedzając pytania – tak byli kompletnie odziani i raczej nie posiadali żadnego odkrytego fragmentu ciała). Jedyne dopuszczalne oświetlenie wewnątrz pochodziło ze świec, w tym obowiązkowo każdy odwiedzający posiadał swoją. Przyznam, że czułem się w środku jak intruz, wierni tam przebywający wydawali się bardzo zaangażowani i poruszeni faktem przebywania w takim świętym miejscu. Szybko z pieczary wyszliśmy i drugą już sobie odpuściliśmy.
Droga do Odessy była przyzwoita – dwupasmowa, miejscami pofałdowana, miejscami gładka jak stół. To ukraińska namiastka autostrady. W porównaniu do Polski drogowych inwestycji nie dostrzegliśmy zbyt wiele. Widoczne były niedokończone budowy sprzed lat – sterczące w niebo słupy nieistniejących bezkolizyjnych wjazdów na drogę, czy puste nasypy.
Ukraińskie drogi są znacznie szersze niż polskie, pojazdy mogą w miarę bezpiecznie się wyprzedzić, także zauważone ubytki nawierzchni można bez strachu kolizji ominąć. Oznakowanie poziome jest zazwyczaj szczątkowe, o ile na trasie to specjalnie nie przeszkadza, o tyle w mijanych miastach wymagało to znacznej koncentracji z mojej strony. Domyślnie było wiadomo, że z lewego pasa na skrzyżowaniu raczej nie skręca się w prawo i na odwrót. Standardowo biegnące przez nawet niewielkie ukraińskie miejscowości drogi były dwupasmowe, jednak zewnętrzne pasy były wykorzystywane do parkowania lub przynajmniej jako przystanki marszrutek – w połączeniu z faktem, że wewnętrzny pas był wykorzystywany na skrzyżowaniach do lewoskrętów wymagało to ciągłego slalomu. Czy wspomniałem o nienamalowanych liniach oddzielających pasy ruchu? Przejazd przez większe miejscowości bez nawigacji samochodowej byłby bardzo trudny bowiem oznakowanie tras przelotowych jest praktycznie żadne.
Podczas tankowania na stacjach benzynowych trzeba zapłacić z góry, a prawo dotykania węża od dystrybutora ma jedynie obsługa. Wymaga to w miarę dokładnego oszacowania ilości paliwa (najlepiej w dół) i wydłuża ew. tankowanie “pod korek”. Na jednej ze stacji kupiłem 40 litrów paliwa płacąc kartą, po czym okazało się, że zmieściło się jedynie 38. Chciałem machnąć ręką na te parę złotych, ale obsługa mnie znalazła, wzięła ode mnie kartę i dokonała korekty (po przyjeździe sprawdziłem, że faktycznie drobna kwota wpłynęła z powrotem). Spotkanie z toaletami na stacjach Łukoil pozytywne, nie jest to czystość zachodnia, ale w porównaniu do “narciarzy”, których spotkaliśmy na innych postojach to znaczna różnica.
Na równym i gładkim odcinku, gdzie obowiązywało ograniczenie prędkości do 110 km/h (szybciej chyba nigdzie na Ukrainie się nie da) zatrzymała nas drogówka twierdząc, że przekroczyłem prędkość o 20 km/h. Faktycznie jechałem nieznacznie szybciej, ale mam duże wątpliwości czy było to aż tyle. Przekroczenie prędkości o 20 km/h na drodze ekspresowej/autostradzie niewątpliwie jest wykroczeniem drogowym, ale czy należy za to dotkliwie karać? W każdym bądź razie ucieszył ich bardzo fakt, że jestem jedynym posiadaczem prawa jazdy w samochodzie i to jeszcze w drodze na “oddych” (znaczy ma diengi!). Przy wypisywaniu mandatu zabierane jest prawo jazdy, które możliwe jest do odbioru dopiero na wskazanym komisariacie (po zakończeniu służby danego patrolu) po dostarczeniu dowodu wpłaty na konto. Nie trzeba dodawać, że tego typu regulacje sprzyjają “opłacaniu mandatu na miejscu”. Resztę szczegółów pominę – do opowiedzenia przy piwie.
Do Odessy spotkaliśmy jeszcze wiele patroli – ale nauczeni doświadczeniem utrzymywaliśmy prędkość poniżej dozwolonej, żeby ew. uniknąć natknięcia się na “podkręcony” radar.
W Odessie natrafiliśmy na pierwszy korek na naszej wyprawie (zasadniczo natężenie ruchu jest mniejsze niż w Polsce). Po przebiciu się przez zewnętrzną warstwę miasta złożoną z blokowisk wjechaliśmy do bardziej kameralnego niż w Kijowie centrum. Kamienice były niższe, a proporcje bardziej ludzkie. Oczywiście nieśmiertelna zabudowa balkonowa królowała, nieco ją osładzały wszechobecne pnącza na elewacjach. Zarezerwowane miejsce naszego kolejnego noclegu w Magic Bus Hostel okazało się jeszcze sympatyczniejsze niż poprzednie (pomijając fakt, że obsługa o naszej rezerwacji nie wiedziała, pomimo telefonicznego potwierdzenia parę dni przed wyjazdem – na szczęście były wolne miejsca). Znowu tak jak Kijowie zaaadaptowane duże mieszkanie (mieszkania?) w kamienicy położonej w centrum miasta. Hostel obsługuje mieszkająca w kuchni na kanapie sympatyczna Ira z Kijowa. Skończyła właśnie studia i postanowiła, że przed podjęciem decyzji do robić dalej w życiu popracuje trochę w miejscu, które pozwoli jej na podszlifowanie (i tak niezłego) angielskiego i poznanie nowych ludzi. Wieczorem spędziliśmy trochę czasu gadając o pierdołach i pokazując jej nasze dotychczasowe zdjęcia z Ukrainy. Zupełnie nie mogła zrozumieć naszego zainteresowania astanowkami – “u was nie ma przystanków?”
Słynne schody w Odessie nie robią żadnego wrażenia, być może dlatego, że prowadzą wprost do mało urokliwego portu, częściowo są wyasfaltowane, a z boku widać blaszany płot ogradzający jakieś rumowisko. Mieliśmy z B. i M. kupę pomysłów jak to miejsce uatrakcyjnić – niestety na żaden z nich nie wpadły władze miasta. Port w Odessie to nic specjalnego, pomijając okazję do zrobienia paru malowniczych zdjęć z latarnią Woroncowa, zachodzącym słońcem i statkami.
Opera odeska bardzo zadbana i prześliczna, jednak niedostępna dla zwiedzających w środku z powodu koncertu (zresztą z tego co się dowiedzieliśmy, poza terminami koncertowymi wnętrza też nie można obejrzeć).
Bulwar w Odessie ładny, ale po raz kolejny raz zaobserwowaliśmy delikatnie mówiąc przesyt w dekorowaniu. Po co umieszczać na każdym drzewie lampki choinkowe skoro bez nich byłoby znacznie ładniej? Podobnie na Chreszczatyku oświetlenie “choinkowe” robiło wrażenie zbędnej “cepelii”. Niestety ten ładny bulwar jest odcięty od morza drogą, linią kolejową i portem. Chcąc dotrzeć do plaży należy udać się poza centrum miasta.
B. zadziwiła nas znajomością rosyjskiego, bez którego podróżowanie przez Ukrainę byłoby bardzo utrudnione. Poza możliwością pogadania po angielsku w hostelach wszędzie indziej – jedynie rosyjski. Intensywnie ćwiczyliśmy na miejscu czytanie cyrylicy (przed wyjazdem zresztą też).
Dzień 5
18 maja, środa, do południa Odessa, potem Eupatoria
W ramach przedwyjazdowego spaceru postanowiliśmy zobaczyć wreszcie plaże w Odessie i chociażby zamoczyć nogi w Morzu Czarnym. W planach było także muzeum morskie, ale niestety było zamknięte, a sam budynek wraz z sąsiednim “opakowany” i zastawiony rusztowaniami. Już zacząłem się przywyczajać, że na nasze przyjazdy zabytki “opakowują” – sztandarowym przykładem jest oczywiście Neuschwanstein w Bawarii odwiedzony półtora roku temu.
Spacerkiem przez park Szewczenki (chyba jeszcze nie nadszedł sezon na koszenie trawy, bo sięgała kolan) górujący nad portem przeszliśmy w kierunku terenów bardziej rekreacyjnych. Po drodze byliśmy świadkami musztry gimnazjalistów przebranych za marynarzy! Pod pomnikiem “nieznanego marynarza zaginionego na morzu” na warcie stali chłopcy z atrapami pepesz, a dziewczyny w mundurach maszerowały wokół pomnika z marsowymi minami. Schowana w cieniu nauczycielka dyktowała tempo i wydawała komendy. Co ciekawe dzieciaki były całkiem poważne. Kiedy poleciała w głośników pompatyczna muzyka nawet miejscowi z zadumą się zatrzymywali. Jeden z chłopców był chyba słabszej kondycji bo nauczycielka (a potem koleżanki) spryskiwały go zraszaczem do kwiatów, żeby nie padł w upale.
Nabrzeże betonowe z żelbetowymi krótkimi pomostami, plaża złożona z drobnych kamyczków, woda w temperaturze “umiarkowanie chłodnego Bałtyku”. Znając pociąg M. do delfinów chcieliśmy także zobaczyć pokaz w delfinarium (które posiada prawie każda szanująca się większa miejscowość nadmorska) – niestety bilety były osiągalne dopiero za kilka godzin więc sobie odpuściliśmy.
Wspominając dalsze wrażenie z podróży za kierownicą – część skrzyżowań przypomina ogromne place (oczywiście bez wymalowanych linii) na którym auta poruszają się w losowych kierunkach, niektóre parkują, a marszrutki używają ich jako przystanku a pasażerowie punktu przesiadkowego. Przekroczenie takich skrzyżowań (nawet jeśli posiadają symboliczną sygnalizację świetlną) bywa wyzwaniem. Ze względu na brak oznakowania poziomego zajeżdżanie drogi jest powszechne, a wpuszczanie aut z dróg podporządkowanych uznawane za oznakę słabości. Często wpuszczając samochód z bocznej ulicy bywałem “otrąbiony” przez kierowców jadących za mną. Dziury w ulicach pojawiają się niespodziewanie, nikt nie zadaje sobie trudu oznakowania potencjalnie niezbezpiecznych miejsc. Na trasie oczywiście poustawiane są znaki ograniczające prędkość (do spółki z białymi tablicami terenu zabudowanego), ale często brakuje oznakowania kasującego ograniczenie (a odległości do następnego skrzyżowania bywają przecież na trasach liczone w kilometrach). Naśladując miejscowych, niejako “na czuja” decydowałem kiedy ograniczenie się kończy. Nawigacja w ogóle nie była przydatna w tym miejscu wyświetlając w losowych miejscach ograniczenia i w niespodziewanych momentach (np. w środku terenu zabudowanego) twierdząc, że żadnych ograniczeń nie ma. W połączeniu z dużą aktywnością drogówki ukraińskiej bywało to stresujące.
Podróż do Eupatorii minęła bez większych problemów, słynne ukraińskie stepy ujrzeliśmy dopiero wieczorem na Krymie w zachodzącym słońcu. Przy okazji nauczyliśmy się, że na Ukrainie należy się poruszać jedynie głównymi drogami, bowiem boczne bywają nieprzejezdne. Do ciemnej Eupatorii wjechaliśmy po 21. Miasto wyglądało na wymarłe. Dojechaliśmy pod wskazany adres zarezerwowanego noclegu, spotkaliśmy umówioną osobę, która pilotowała nas na miejsce za kierownicą swojego nowego Mitshubishi Lancera (ostatnie czego się spodziewaliśmy w tym miejscu). Nasza kwatera była w odrapanym wieżowcu, ale pokój znajdujący się w wyremontowanym pomieszczeniu gospodarczym był czysty i ładny, chociaż mikroskopijny. Żenia (nasz gospodarz) wskazał nam dobrą pizzerię otwartą o tej godzinie, gdzie oglądając polską Vivę natknęliśmy się na teledysk poznańskiego rapera na którym pojawiały się tle budynki Uniwerku Ekonomicznego w Poznaniu i ratusza. Poczuliśmy się prawie jak w domu. A tak na marginesie – praktycznie w każdej ukraińskiej knajpie umieszczone były duże telewizory na których obsługa puszczała muzyczne kanały.
Po 22 pojechaliśmy jeszcze do pobliskiego centrum obejrzeć słynny meczet Dżuma-Dżami i sobór Św. Mikołaja. Oba budynki były ładnie oświetlone co sprawiało że wyglądały jak “wklejone” w szarą okolicę. Okolica była prawie opustoszała nie licząc taxi i grupki miejscowej młodzieży. Ulice w złym stanie, życia nocnego brak. Gdzie te 100 000 mieszkańców Eupatorii się podziało?
Dzień 6
19 maja, czwartek, do południa Eupatoria, potem podróż do Sewastopola
Rano Żenia przyjechał do nas odebrać klucze do kwatery, wysiadł z auta i nie odrywając komórki od ucha załatwił z nami to co było do załatwienia. Ani chybi lokalny turystyczny potentat. W dzień Eupatoria się zrehabilitowała jak tylko zapuściliśmy się okolice starej zabudowy w centrum. Małe kręte uliczki są warte zobaczenia, tak samo jak odnowiona kenesa karaimska. Widać, że mieszkańcy starają się remontować zabytkowe fragmenty tej części miasta.
Słynny meczet Dżuma-Dżami jest atrakcyjny tylko z daleka – nie warto wchodzić do środka – rozłożone dywany i pomalowane na biało ściany. Uprzejma obsługa wpuściła nad do środka z zastrzeżeniem “nie chodzić po dywanach”, co oznaczało możliwość wejścia na 2 m wgłąb budynku, bowiem dywany pokrywały praktycznie całą przestrzeń. W środku kilkuosobowa wycieczka słuchała rosyjskojęzycznego przewodnika, który w ciągu paru minut wielokrotnie wymówił słowo “dżihad”. Dyskretnie się wycofaliśmy.
Nabrzeże w centrum Euaptorii robi przygnębiające wrażenie, najlepiej byłoby je zaorać i zostawić same ładne, piaszczyste plaże. Na brzegu zaczepił nas starszy pan twierdzący, że interesują go obce języki – potrafił powiedzieć kilka słów po angielsku i po polsku. Dość charakterystyczne dla Ukrainy – ludzie słysząc że mówimy po polsku zatrzymywali nas i chcieli pogadać o tym jak nam się żyje, skąd jesteśmy, dokąd jedziemy.
W Eupatorii znajdują się jedyne na Krymie linie tramwajowe i to nietypowe, bo jednotorowe. Tramwaje jadące z przeciwnych kierunków mogą się minąć tylko w określonych miejscach. Za symboliczną hrywnę przejechaliśmy się z ciekawości kilka przystanków. Sam fakt istnienia linii tramwajowej także jest nietypowy bowiem bardziej popularne na ulicach ukraińskich miast są trolejbusy.
Lokalne muzeum można odwiedzić, co pozwoli na wprowadzenie w historię Krymu i obejrzenie paru interesujących eksponatów, m.in. czapkę Gagarina, czy kombinezon kosmiczny radzieckich kosmonautów (głównie dlatego, że w pobliżu znajdują się radioteleskopy wykorzystywane podczas radzieckich wypraw kosmicznych i poszukiwania życia w kosmosie).
Żelaznym punktem naszej wyprawy były właśnie te radioteleskopy pod Eupatorią wybudowane za czasów radzieckich, ale obecnie Ukraina oczywiście traktuje je jak swoje. Po drodze do Narodowego Centrum Kosmicznego jadąc dziurawą drogą biegnącą wśród zielonych pól natknęliśmy się na tablice reklamujące Ukraińskie badania kosmosu (z nieaktualną stroną internetową – sprawdziliśmy potem z ciekawości poszukując dalszych informacji) z których biła wielka duma z posiadania radioteleskopów. Są one niedostępne do zwiedzania (chociaż próbowaliśmy się przebić przez portiernię na zasadzie – a nuż się uda?), ale są na tyle ogromne że bez problemu można sobie je obejrzeć przez płot, który nie jest w stanie ich zasłonić. Kompleks “kosmiczny” znajduje się w trzech wioskach – są teleskopy pojedyncze, występują także w układach zbiorowych – otoczone są przez zabudowania biurowe. Zapewne kiedyś tutaj było sporo pracowników administracyjnych i naukowych – obecnie robi wrażenie działającego na 10% możliwości.
Chcieliśmy jeszcze obejrzeć słone jeziora znajdujące się na obrzeżach Eupatorii, ale trudno nam było się przebić przez rozległe trzcinowiska, kiedy w końcu dotarliśmy do brzegu to z rozczarowaniem nie udało się obejrzeć żadnych charakterystycznych wysoleń, jakie wcześniej oglądaliśmy na zdjęciach.
Wracając do Eupatorii odnaleźliśmy schowanych mieszkańców – byli w rozległych B. udało się zarezerwować nocleg w Funny Dolphin Hostel dzwoniąc z samochodu po drodze. Hostel miał znajdować się w centrum. Po dojechaniu trafiliśmy na zupełnie ciemną ulicę, wyłożoną dziurawą kostką brukową przy której stały stare rudery. Nie wiem czy to był jedynie punkt kontaktowy dla turystów, czy faktyczne miejsce lokalizacji niektórych pokoi hostelowych, jednak na szczęście po zdzwonieniu się właścicielka przyjechała do nas i popilotowała na nieodległe miejsce noclegu. Do dyspozycji mieliśmy zaciszne dwupokojowe mieszkanie z łazienką, kuchnią i Wi-Fi. Wprawdzie grzyb w łazience usiłował się nami zaprzyjaźnić, ale musieliśmy sprawić mu zawód. Po mikromieszkanku w Eupatorii lokal w Sewastopolu wydał się nam prawdziwym olbrzymem (no ale kosztował 400 HR zamiast 200 HR). W Sewastopolu oświetlone są tylko główne ulice, pozostałe toną w zupełnych ciemnościach, na szczęście ostrzeżeni relacjami innych podróżujących byliśmy wyposażeni w czołówki, co uchroniło nas m.in. od złamania nóg w niezabezpieczonych studzienkach. Krótki, nocny spacer po Sewastopolu szybko się skończył bowiem maszerowanie w ciemnościach w pobliżu portu nie należało do przyjemności.
Dla reporterskiej uczciwości należy wspomnieć, że czuliśmy się na Ukrainie bezpiecznie i nie spotkała nas żadna niemiła sytuacja na ulicy.
Dzien 7
piątek 20 maja, Sewastopol, Bałakława
Rano na pierwszy ogień poszła pobliska Panorama (przedstawiająca oblężenie Sewastopola podczas wojny krymskiej w 1855) zlokalizowana w pobliskim parku na wzgórzu w specjalnie w tym celu wzniesionym budynku. 360 stopniowa panorama złożona była z obrazu oraz elementów dioramy odtwarzającej linie obrony rosyjskiej (zrujnowane okopy, ziemianki, ranni, sprzęt wojskowy) położonych pomiędzy zwiedzającymi a obrazem, co dawało niezły “efekt 3D”. Obraz był kopią, bowiem w trakcie ostatniej wojny oryginał uległ prawie całkowitemu zniszczeniu (ocalałe fragmenty można obejrzeć na osobnej mini-wystawie). Dodatkowo wstąpiliśmy na mini-wystawę poświęconą dowódcy pierwszej radzieckiej wyprawy polarnej Iwanowi Papaninowi (urodzonemu w Sewastopolu). Zadziwiła nas staruszka – opiekun wystawy – która z wielkim zaangażowaniem opowiedziała nam całą historię wyprawy polarnej i życia dowódcy (sprawnie tłumaczyła B.). Co ciekawe w podobne patriotyczne uniesienie wpadała przewodniczka po Panoramie (chociaż mówiła tak szybko, że nawet B. nie udało się wiele zrozumieć). Widać było dumę bijącą z oprowadzającej, że ktoś taki żył w Związku Radzieckim i zorganizował z powodzeniem taką wyprawę. Dostał za nią order Bohatera Związku Radzieckiego, co przed wojną zdarzało się podobno bardzo sporadycznie. Poza przedmiotami związanymi z życiem badacza na ścianie wisiała makatka wykonana przez dzieciaki z domu dziecka w formie “imperialistycznego” komiksu z “dymkami”, na której misie polarne żegnają podróżników.
Sewastopol to jeden wielki pomnik – prawie każdy skwerek, plac, budynek posiada pomnik lub tablicę upamiętniającą bohaterstwo podczas wojny ojczyźnianej lub wojny krymskiej.
Byliśmy bardzo nagrzani na obejrzenie z bliska Floty Czarnomorskiej, oczywiście takie atrakcje w przewodnikach są albo pomijane, albo wspominane jednym zdaniem. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać kładzenie nacisku jedynie na architekturę i muzea. Idąc spacerkiem wzdłuż górującego nad zatoką południową parku ujrzeliśmy pierwsze okręty, a w oddali nawet rdzewiejący okręt podwodny!
Dodatkową atrakcją były wchodzące do portu z kurtuazyjną wizytą dwa tureckie okręty. Po dotarciu w rejon przystani Grafskiej daliśmy się zagonić na jeden ze stateczków i popłynęliśmy na krótką wycieczkę po zatokach. Flota widziana z wody na tle otaczających zatoki zielonych wzgórz była bardzo fotogeniczna – taki rejs to dla każdego turysty obowiązkowy punkt programu!
Następny przystanek – Bałakława i Muzeum Marynarki Wojennej. Ukraińskim zwyczajem dojazd do atrakcji turystycznych nie jest oznakowany i trochę pokluczyliśmy zanim dotarliśmy do muzeum. Robi ono duże wrażenie, ale turystycznie jest kiepsko wykorzystane, wystawy wewnątrz ubogie, a obsługa niemiła. A szkoda. Tym niemniej byliśmy zachwyceni mając możliwość obejrzenia (kiedyś tajnej) bazy radzieckich okrętów podwodnych, miejsca ich napraw, przechowywania broni jądrowej, szkolenia nurków i delfinów. Podobno miejsce za czasów radzieckich było tak tajne, że do wjazdu do samej Bałakławy trzeba było mieć specjalne zezwolenie, a okręty wpływające do bazy w wydrążonej górze robiły to w zanurzeniu, żeby uniknąć ewentualnego wykrycia. Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia!
W lekkim deszczu wdrapaliśmy się na wzgórze na którym znajdują się ruiny twierdzy Czembalo. Pomimo zachmurzonego nieba i deszczu widoki zapierały dech! Strome, skaliste klify, turkusowe morze, kolorowa roślinność – po prostu bajkowo. M. dostrzegł nawet swoje wymarzone “wolnościowe” delfiny! Wizyta w Bałakławie bez wspięcia się na wzgórze byłaby nieporozumieniem.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w tym fragmencie wybrzeża był kręcony znany radziecki film “Człowiek amfibia”.
Jak na razie najciekawszy dzień wyprawy!
Dzień 8
sobota, 21 maja, Sewastopol (Chersonez Taurydzki) – Simeiz
Nasza gospodyni żegnając się z nami zadała nam pytanie czy naprawdę w Polsce wszyscy wierzymy, że Rosjanie zabili nam prezydenta. Przy okazji mimochodem stwierdziła, że jesteśmy odważni podróżując po Ukrainie samochodem – ciekawe co to miało oznaczać?
Po drodze na południowe – typowo turystyczne – wybrzeże Krymu postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Chersonez Taurydzki, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Ruiny antycznego greckiego państwa-miasta położone nad skalistym brzegiem morza to coś co trzeba koniecznie samemu zobaczyć! Teren porośnięty był falującym na wietrze młodym zbożem, z którego wyrastały polne kwiaty. W połączeniu z lekko zachmurzonym klimatycznym niebem i odgłosem fal uderzających w brzeg całość sprawiała magiczne wrażenie. Turystów praktycznie nie było, stąd mogliśmy w spokoju i ciszy podziwiać miejsce. Pod koniec zwiedzania natknęliśmy się na pierwszą zorganizowaną polską wycieczkę na Ukrainie (chyba zresztą na pierwszą w ogóle) oraz sesję fotograficzną młodej pary.
Korzystając z forów internetowych udało nam się namierzyć fajny nocleg w Simeiz (200 HR za pokój), wprawdzie bez W-Fi ale za to z jednoczesnym widokiem na góry i morze. Uprzejmy gospodarz pozwolił nam nawet parkować na mikroskopijnym podwórzu, a sam zostawił swoje auto na ulicy. Ulica prowadząca do kwatery była bardzo stroma, wymijanie się na niej pojazdów – bardzo utrudnione, ale przynajmniej będzie potem co wspominać!
Budynek to przerośnięta willa z ładnym ogrodem i pięknym widokiem na morze. Wewnątrz pełno turystów fotografujących się na tle wszystkiego. W odróżnieniu od innych zwiedzanych przez nas pałaców zwracało uwagę prawie całkowite wyłożenie pomieszczeń drewnem – cud, że w ciągu tylu wojennych zawieruch to wszystko ocalało. Do kompletu pokazano nam pokój w którym spał Churchill podczas konferencji jałtańskiej, która tak naprawdę odbywała się w pałacu w pobliskiej Liwadii – ale oglądać miejsca w którym nas sprzedano nie mieliśmy w planach.
Po drodze zjedliśmy obiad w “kowbojskiej” restauracji, w której nieuprzejma obsługa szybko sprawiła, że poczuliśmy się niechcianymi gośćmi – pomimo tego, że była praktycznie pusta. Dla kontrastu miejscowi zaangażowali się bardzo w pomoc w znalezieniu bankomatu.
Ten wieczór spędziliśmy nieco spokojniej niż poprzednie pijąc wino i siedząc przy zachodzącym słońcu na kamienistej plaży (a dokładniej na wybudowanej przez kogoś kilkumetrowej betonowej wieżyczce). Ponownie zastanawiało nas dlaczego wybrzeża zostały oszpecone poprzez zalanie je betonem?
Wino z Massandry bardzo słodkie – trochę za bardzo jak na nasze gusty, ale podobno właśnie z takich win Krym słynie. Po wypiciu powrót pod górkę (różnica wysokości pomiędzy naszym noclegiem a morzem prawie 200 m) nadspodziewanie ciężki. Morze, które z okna wydawało się na wyciągnięcie ręki, z powodu różnicy poziomów było oddalone o co najmniej 25 min marszu.
Dzień 9
niedziela, 22 maja, nocleg Simeiz, Aj-Petri, Nikita
Po dość późnym przebudzeniu – słodkie wino okazało się nadzwyczaj kacogenne – postanowiliśmy wjechać kolejką linową na Aj-Petri (górę Św. Piotra). Przy pomocy naszego gospodarza (i niezastąpionej B.) uzgodniliśmy transport do Massandry na dzień następny (trudno przecież jechać na degustację do winiarni samochodem).
Znalezienie stacji kolejki linowej na Aj-Petri nie było łatwym zadaniem. GPS przydał się dokładnie do niczego, miejscowi pokazywali sprzeczne kierunki, a kręte drogi raz nas przybliżały, żeby potem oddalić od wiszącej nad głowami widocznej liny po której wspinały się wagoniki. Pomimo ostrzeżeń w przewodnikach o długim czasie oczekiwania na transport w górę nam poszło nadspodziewanie łatwo (nie ma to jak zwiedzać przed sezonem). Oganiając się od natrętnych kierowców oferujących nam transport na górę (albo z góry) ich autami udało nam się wsiąść do wagonika. Po wjechaniu na górę i po drodze – oszałamiające widoki – 1234 m n.p.m. zapewnia dobry widok na całą okolicę.
Z powodu lekkiej mżawki daliśmy się zaciągnąć do tatarskiej knajpki z na smaczne czeburieki, które wciągaliśmy podziwiając rewelacyjną panoramę! Ze względu na to, że stacja kolejki znajduje się nieco poniżej szczytu stwierdziliśmy, że grzechem byłoby go nie zdobyć. Droga po kamieniach nie była zbyt trudna nawet dla niewprawnego w łażeniu po górach turysty, a mijane po drodze widoki – warte każdych pieniędzy.
Zazwyczaj jest to krzak lub drzewko. Po wizycie kilkuset turystów wszystkie okoliczne krzaki wyglądają jak sterty śmieci. Osobliwe. Później wielokrotnie spotykaliśmy to zjawisko – chociażby w najwyższych punktach twierdz, czy wzgórz.
W drodze powrotnej zachciało nam się kupić tradycyjnych tatarskich wyrobów. Czujnym okiem dostrzegłem, że ładne tatarskie czapeczki mają metkę “made in china”. Widząc moją skrzywioną minę tatarski sprzedawca szybko wyciągnął mniej barwne, ale za to wyglądające bardziej autentycznie czapeczki i zapewniał, że to ich ręczna robota. Potem zostaliśmy popilotowani do stoiska z herbatą, a stamtąd do knajpy z winem. Full service. Siedząc w kucki w lokalu zostaliśmy poczęstowani różnymi gatunkami wina i wybraliśmy sobie 10 litrów takiego, które najbardziej nam smakowało – nauczeni wczorajszym kacem półwytrawnego i półsłodkiego. Wina były bardzo słodkie i aromatyczne – ich bukiet oszałamiał. Na dokładkę przyniesiono nam darmowy dzbanek smacznej ziołowej herbaty (w końcu za takie zakupy!). Niestety okazało się, że nawet po pożyczeniu od M. wszystkich jego pieniędzy zabrakło nam 30HR do rachunku za winko. Udało się uzupełnić złotówkami, które gospodyni przyjęła z uśmiechem i jak twierdzi “na pamiątkę”. Spotkanie z Tatarami bardzo sympatyczne, a zakupów nie żałowaliśmy.
W planach na ten dzień był jeszcze Ogród Botaniczny w Nikicie. Niestety musieliśmy poszukać po drodze bankomatu (po spotkaniu z Tatarami), wydawało nam się, że Jałcie będzie to bardzo proste. Niestety zmarnowaliśmy pół godziny klucząc po koszmarnych blokowiskach zanim znaleźliśmy źródełko z kasą (błogosławiąc jednocześnie, że nie zdecydowaliśmy się na nocleg w samej Jałcie). Po przyjeździe do Nikity okazało się, że bankomat stoi koło wejścia do ogrodu (co słusznie przepowiedziała w ramach żartu B.)… Murphy by się uśmiał. Mając tylko 2 godzinki do zamknięcia ogrodów ruszyliśmy żwawo do przodu. Warty uwagi był bambusowy zagajnik i wystawa kwitnących irysów. Weszliśmy jeszcze do dodatkowo płatnej motylarni, gdzie M. jako pracownik zoo (za pomocą B.) wdał się fachową dyskusję na temat hodowli. Fuksem zostaliśmy jeszcze wpuszczeni do oranżerii z kaktusami – M. wybłagał obsługę zamykającą drzwi słowami ”.. ale my z Polszy przyjechali..”. To co zobaczyliśmy w środku to absolutna rewelacja! Kaktusy były smukłe, grube, łyse, włochate, kolorowe, bure, prostokątne, cylindryczne – różnorodność kształtów, kolorów i zapachów oszałamiała. Wieczorem padliśmy – siły nawet na winko nie było.
Kolejny bardzo udany dzień!
Dzień10
poniedziałek, 23 maja, Wielki Kanion, Massandra, Jałta
Rano M., posiadający turystyczne ADHD na znacznie wyższym poziomie niż ja, obudził się przed 6, żeby nie marnować urlopu na jakieś spanie. Nieco faktycznie pomogło mu w tym to, że do pracy także zrywał się skoro świt. My z B. przyzwyczajeni raczej do wstawania w okolicach 8 przy śniadaniu powitaliśmy M., który wracał ze zwiadu – często połączonego z kąpielą (zresztą tak było prawie codziennie).
Sugerując się polecankami w przewodniku ten dzień postanowiliśmy rozpocząć od wyprawy do Wielkiego Kanionu. Na uproszczonej mapie trasa wyglądała na krótką (max 20 km), GPS nie miał małych miejscowości, które znajdowały się koło kanionu więc pojechaliśmy wg. mapy papierowej. Okazało się, że droga zajęła nam 1,5 godziny, a licznik pokazał 50 km! Trasa biegnąca ostrym slalomem w górę doprowadziła nas w pobliże Aj-Petri na którą dzień wcześniej wjeżdżaliśmy kolejką linową. Spociliśmy się z wrażenia po drodze. Dodatkowo zaświeciła się kontrolka rezerwy paliwa. Słyszał ktoś o stacjach benzynowych na 1200 m.n.p.m.? No właśnie. Stwierdziliśmy, że tym problemem zajmiemy się później bo teraz czeka na nas Wielki Kanion! Koło wejścia z krzaków wyłonił się strażnik (ten rejon jest prawnie chronionym obszarem przyrodniczym). Dobrze oznakowana droga do wanny młodości (cel wędrówki kanionem) zajęła nam 1,5h licząc razem z fotografowaniem. Początkowo płynąca kanionem rzeka wyglądała podobnie do górskich odcinków rzek, które pokonujemy na spływach kajakowych w Polsce.
Nawet kombinowałem jakby to podejść do poszczególnych przeszkód, gdzie się przecisnąć, a gdzie przenieść kajak. Potem jednak rzeka zrobiła się niespływalna płynąc w głębokim jarze o bardzo płytkim zupełnie skalistym dnie. Szlak, który początkowo prowadził po leśnych ścieżkach zszedł w dół i wiódł po kamieniach wzdłuż strumienia, a kanion zrobił się bardziej malowniczy i już zupełnie przestał przypomniać znane mi pomorskie i kaszubskie rzeczki. Stąpanie po śliskich kamieniach i błotnistych zboczach wymagało trochę wysiłku (akurat zaczęło lekko mżyć). Sama wanna młodości nie była niczym nadzywczajnym, M. zdecydował się wykąpać, ja z powodu deszczu sobie odpuściłem. Po drodze spotkaliśmy tylko parkę turystów, za to na miejscu przedsiębiorczy miejscowi urządzili kawiarnie i sklep pod gołym niebem. Zresztą wszelka prywatna inicjatywa dobrze robi sektorowi turystycznemu, bowiem państwowe atrakcje turystyczne nie potrafią ani oznakować dojścia, ani wydrukować pamiątkowego biletu wręczając paragony fiskalne, ani zapewnić przewodnika w innym języku niż rosyjski/ukraiński.
Wyjątkiem była Panorama w Sewastopolu, gdzie oficjalny przewodnik po angielsku dla grupy kosztował… 500 HR. Wprawdzie umiejętności językowe B. umożliwiały nam swobodne poruszanie się, dogadywanie noclegów i zamawianie w restauracjach, ale tłumaczenie specjalistycznych terminów używanych przez przewodników często wykraczało poza jej możliwości. Jestem ciekaw jak Ukraina planuje obsłużyć ruch turystyczny związany z Euro 2012?
Wracając do naszej kanionowej wycieczki – w drodze powrotnej złapała nas burza i kompletnie przemoczyła. Darując sobie fotografowanie urokliwych zakątków popędziliśmy (a raczej popełzliśmy przez błoto) do auta. Udało nam się zdobyć informację, że jak zjedziemy jeszcze bardziej w dół to powinniśmy natknąć się na stację benzynową. Była! Wróciliśmy tą samą trasą, tym razem zjeżdżając w dół niezliczonymi zakrętami.
W Simeiz byliśmy już umówieni na podwózkę do Massandry, gdzie wykupiliśmy zwiedzanie wraz z degustacją (około 1,5 godziny za 150 HR). Co ciekawe dostępne były także wycieczki VIP za 1800 i 2500 HR – ciekawe dla kogo?! Do rozpoczęcia pozostała godzinka – a my bez obiadu. Szczęśliwie uprzejma obsługa poinformowała nas o pobliskim spożywczaku, w którym możemy coś kupić a zjeść w winnicy przy stole – tak też zrobiliśmy (zaufaniem obdarzyliśmy kiełbasę ”krakowskają”).
We wnętrzu winnicy największe wrażenie zrobiła kolekcja win z XVIII w. Po wycieczce przystąpiliśmy do degustacji 9 win, której towarzyszył wykład – niestety poza rosyjskim nie było informacji w żadnym innym języku, chociażby w postaci ulotki czy audioguide’a.
Gustujemy bardziej w winach półsłodkich lub wytrawnych a do posmakowania były praktycznie wina słodkie lub bardzo słodkie (wina krymskie zasługują na taką nową kategorię). Z ciekawych win posmakowaliśmy białej wytrawnej Madery, która pachniała jak słodkie deserowe, białe wino, smakowała wytrawnie i miała słonawy finisz (prawie jak te markowe whisky, którymi kiedyś nas częstował Wojtek). Kupiłem dwie butelki, jak ktoś wpadnie – poczęstuję. Zgodnie orzekliśmy, że winko od Tatarów bardziej nam przypadło do gustu.
Powrót czekał nasz marszrutkami przez Jałtę. Postanowiliśmy spędzić w niej trochę czasu chociażby spacerując promenadą. W porównaniu do okolicznych miejscowości była bardzo ruchliwa. Marszrutka do SImeiz (ostatnia osiągalna – mieliśmy szczęście) jechała prawie godzinę (autem zabierała ta trasa 15 min.) – byliśmy zadowoleni, że jednak przyjechaliśmy samochodem. Teoretycznie powinna zabrać 20 osób, na przystanku wsiadło prawie dwa razy tyle, a na kolejnych przystankach kierowca-cudotwórca upychał kolejne osoby. Kolejny raz miejscowi słysząc, że mówimy po polsku serdecznie się z nami ściskali.
Dzień 11
wtorek, 24 maja, Bakczysaraj, Uspieńskij Monastyr, Czufut-Kale
Tym razem darowaliśmy sobie trasę dla kaskaderów przez góry i pojechaliśmy do Bakczysaraju na około przez okolice Sewastopola. Na miejscu spotkaliśmy drugą polską wycieczkę na Krymie. Pałac chanów zdecydowania warty zobaczenia – kolejny dowód na niesamowitą różnorodność Krymu. Nie będę szczególnie opisywał tego miejsca – polecam obejrzenie moich zdjęć.
Z ciekawych rzeczy – słowo dywan po turecku oznacza po prostu radę. Wybraziliśmy sobie sytuację w której polski poseł kilkaset lat temu przyjechał na Krym i dopytywał się o ludzi siedzących w kucki. No i dowiedział się, że siedzą na dywanie. Tatar rozumiał przez to radę, a poseł zrozumiał przez to dywan w obecnym znaczeniu.
Niestety kolejny raz dopadła nas typowo krymska pogoda – rano upał, koło południa zbierają się chmury generujące ulewę, potem się delikatnie rozpogadza, aż do następnego upalnego poranka. Temperatura pomimo deszczu utrzymuje się na szczęście powyżej 20 stp., parno.
Od nieoficjalnego przewodnika, który łamaną polszczyzną oprowadził nas po okolicach Monastyru Uspieńskiego dowiedzieliśmy się, że taka pogoda o tek porze roku to nie jest nic nadzwyczajnego.
Wspomniany monastyr istnieje 1000 lat, w ciągu swojej historii był wielkrotnie niszczony i odbudowywany. Po ostatniej sowieckiej napaści na klasztor mnisi zostali wymordowani, zabudowania zniszczone, a w ich miejscu postawiono szpital psychiatryczny. Większość obecnych budynków to rekonstrukcje sprzed kilku lub kilkunastu lat.
Potem, już bez przewodnika, poszliśmy obejrzeć Czufut-Kale – skalne miasto. Wprawdzie na miejscu przewodnika nie było, ale ochroniarz z sympatii do nas (bądź z nudów) opowiedział nam pokrótce historię miejsca (m.in. Czufut – Kale było siedzibą Chanów Krymskich przed przeprowadzką do Bakczysaraju – widocznego zresztą stąd, jedną z fortec chroniących Chersonez Taurydzki, a za czasów carskich jedynym dozwolonym miejscem osiedlania się Karaimów (zanim caryca Katarzyna łaskawie zniosła to ograniczenie). Zasadniczo historia tego miejsca jest równie bogata co całego Krymu. Stojąc wśród ruin, patrząc na porośniętą gęstym lasem dolinę i zbocza, czując na sobie ciepły deszcz wśród parującej roślinności i widząc skalne płaskowyże mieliśmy wrażenie, że ktoś nas teleportował do Ameryki Południowej.
Cmentarz wygląda na porzucony, chociaż znaleźliśmy kilka świeżych nagrobków sprzed kilkunastu lat oraz odezwę wydrukowaną na komputerze i przyczepioną na drzewie koło wejścia. Szkoda, że nikt nie dba o takie miejsce, zresztą może wtedy nie byłoby takie klimatyczne?
Kolejny rewelacyjny dzień, który upłynął pod znakiem wypełnienia 110% normy. Znów wróciliśmy padnięci i tatarskie wino musiało niestety poczekać.
Na Krymie widoczne liczne pozostałości po poprzednim systemie – czerwone gwiazdy, sierpy i młoty, ulice Lenina, a nawet Sowieckie. Pomniki “wieczne żywego w garniturze” także nie należały do rzadkości. Czy jest to wyraz sympatii do Rosji? Sentyment do poprzedniego ustroju? A może im to po prostu jest obojętne? Nie wiem, jakoś nie udało się z Ukraińcami na ten temat pogadać.
Ukraina stara się, żeby było ładniej, czyściej i lepiej, ale niestety ilość “postsowieckiego syfu” jest nadal zastraszająca i droga do zwycięstwa wydaje się być długa.
Dzień 12
środa, 25 maja, Simeiz – Sudak
Z rana opuściliśmy z dużym żalem zaciszny i sympatyczny nocleg w Simeiz i pojechaliśmy dalej wzdłuż wybrzeża Krymu. Do Ałuszty droga bardzo malownicza, a jednocześnie w dobrym stanie. Niestety dalsza trasa to górskie serpentyny co sprawiło, że podróż zajęła więcej niż nam Kinia przewidziała (taki pieszczotliwie nazywaliśmy naszą nawigację). Droga, kiedy biegła po zewnętrznej stronie nadmorskich wzgórz wiła się wśród chmur schodzących aż do morza, z kolei kiedy przebijaliśmy się przez wzgórza na drugą stronę świeciło ładne słońce! W Sudaku bez problemu w ciągu 10 minut znaleźliśmy nocleg 100 metrów od plaży. Niestety podjazd do parkowania był tak nieszczęśliwie wykonany, że przebiliśmy oponę. Goście, którzy parkowali przed nami, także uszkodzili oponę.
Brodaty robotnik, który wyłonił się z pobliskiej budowy i przyglądał nam się chwilę, widząc naszą nieporadność przy wymianie koła, gestami kazał nam się odsunąć i pobił rekord świata w wymianie opony na czas. Jak się okazało był to Bułgar pracujący kiedyś w warsztacie samochodowym, a obecnie na budowie. Nie chciał od nas pieniędzy, ale na paczkę fajek i flaszkę wina się skusił. Potem przez okno patrzyliśmy jak wybiegł z jakimś człowiekiem z budowy i pokazywał nasz samochód energicznie gestykulując.
Pobliska twierdza genueńska zdecydowanie bardziej warta odwiedzenia jako punkt widokowy niż zabytek. Z archiwalnych fotografii wynikało, że to co jest możliwe do obejrzenia to jedynie rekonstrukcja. Zwiedzając poznaliśmy Wladimira – Ukraińca, który ożenił się z Polką. Kiedy usłyszał, że jesteśmy z Poznania zebrało mu się na opowiadanie – pamiętał, że 1998 roku pojechał po uszczelki do okien (po całą ich ciężarówkę, a więc z odpowiednią ilością gotówki) i musiał po Poznaniu uciekać przed rekieterami. Co ciekawe, próbował do nas zagadywać uparcie po angielsku, chociaż ewidentnie po polsku rozumiał i co nieco potrafił powiedzieć (w końcu żona Polka).
Po kąpieli w morzu i obiedzie poszliśmy na spacerek na przeciwległy do twierdzy cypel, gdzie znajduje się pominięty w przewodniku “zakaźnik” (czyli coś w rodzaju rezerwatu częściowego). Przed wejściem ze stojącego obok baraku wytoczył się facet twierdząc, że musi nas skasować 10 HR za wejście. W sumie nie wiedzieliśmy czy to było stróż/kasjer, czy zwykły pener, ale 10 HR dostał. Nie żałowaliśmy, bo uraczył nas opowieścią o kształtach skał. Pytał się czy przypadkiem nie będziemy chcieli spać w zakaźniku (czego nie wolno). M. powiedział że śpimy w mieście, co wywołało u stróża niezły rechot (w mieście oznacza po rosyjsku “razem”). I tym sposobem wyszliśmy na gejów romantyków zwiedzających rezerwat przy zachodzącym słońcu.
Kolejny nocleg w fajnym, czystym miejscu za przyzwoite pieniądze (250HR za trzy osoby). Co łączy te nasze krymskie noclegi? Ano fakt, że pokoje były wznoszone ewidentnie metodą gospodarczą przez osoby, które dość swobodnie podchodziły do spraw budowlano-instalacyjnych. Rury biegły skośnie na ścianach oplecione kablami elektrycznymi, zakręcały przed progiem, żeby potem zniknąć za umywalką. W celu włączenia czajnika trzeba było wyłączyć lodówkę, bo w pokoju było tylko jedno gniazdo elektryczne (był również telewizor, ale woleliśmy jednak chłodne napoje niż rozrywki z miejscowej TV). W Simeiz widzieliśmy niewykończony szkielet budynku, którego drugie piętro i parter były zagospodarowane, a pozostałe nawet nie posiadały okien – wszystkie ściany zewnętrzne także nie zostały wniesione i straszył z daleka żelbetonowy szkielet.
W przeciwieństwie do tętniącej życiem Jałty Sudak sprawiał wrażenia miasta w innej strefie czasowej – promenada była dopiero malowana, ogródki piwne budowane, chodniki naprawiane. To już Simeiz sprawiało wrażenie bardziej żwawego.
Dzień 13
czwartek, 26 maja, Koktebel, Kara-Dag
Niestety ostatni dzień zwiedzania Krymu. Rano pojechaliśmy do Biostancji skąd wyruszają wycieczki do rezerwatu Kara-Dag. Początkowo byliśmy jedynymi chętnymi, więc postanowliśmy poczekać zwiedzając miniakwarium. Było prowadzone przez Jurija (wynajmuje razem z kolegą pomieszczenia od instytutu, zarabia na akwarium jako atrakcji turystycznej, a przy okazji traktuje to jako hobby). Mieliśmy okazję z nim chwile pogawędzić, bo w całym budynku akurat wysiadł prąd. Pracuje tutaj od 35 lat jako naukowiec i obecnie prowadzi badania nad biochemią błon komórkowych. W akwarium zasadniczo można było obejrzeć czarnomorską faunę morską, w tym groźnego smoka morskiego, niepozorną rybkę, której jad potrafi sparaliżować. Potem zaliczyliśmy jeszcze sympatyczny pokaz tresury dwóch uchatek i delfinów. M. trochę narzekał,że ich basen powinien być większy, ale treserki sprawiały wrażenie bardzo przyzwiązanych emocjonalnie do zwierzaków. Nie obyło się bez głaskania i całowania – więc chyba dbają o uchatki i delfiny.
Kiedy wyszliśmy, aby dostać się na statek, który podobno miał odpływać koło 12 do Koktebel przez Złotą Bramę okazało się,że go jednak nie będzie i w sumie nie wiadomo dlaczego. Na szczęście pojawili się chętni do wycieczki przez rezerwat, więc dołączyliśmy do grupy – przynajmniej zobaczymy Złota Bramę z lądu. Rezerwat można zwiedzać tylko z przewodnikiem w grupie minimum 10 osób, co trwa około 4 godzin. Uzupełniająco przed wyjściem był wykład w ładnie urządzonym minimuzeum, gdzie można było obejrzeć, florę, faunę i minerały występujące w rezerwacie. Zaraz po wyjściu złapała nas tradycyjna popołudniowa ulewa i kompletnie przemoczyła, ale nadal było ciepło więc nie zrezygnowaliśmy z wycieczki. Zwiedzanie rezerwatu to absolutna rewelacja. Piękne krajobrazy, rzadkie rośliny (w tym nie tylko krymskie endemity, ale ściśle występujące tylko w tym rezerwacie). Słońce trochę wyszło zza chmur i nas wysuszyło. Niestety organizator wycieczki nie przewidział zorganizowanego powrotu do Biostancji (wycieczka kończy się w Koktebelu). Uprzejmy przewodnik wskazał nam marszrutkę, która wróciliśmy do Biostancji, gdzie zaparkowaliśmy auto. Szybko śmignęlismy do Koktebel, żeby załapać się na rejs i zobaczyć rezerwat Kara-Dag ponownie, ale tym razem z wody. Niestety spóźniliśmy się o 5 minut na ostatni statek. Trudno.
Koktebel wydawał się jeszcze bardziej pusty i mniej przygotowany do sezonu niż Sudak. Ogólnie mieliśmy wrażenie, że im bardziej na wschód, tym sezon przychodzi później. Na deser jeszcze zaliczyliśmy niemiłą przygodę z bankomatem, który po wpisaniu kwoty i PIN-u wydał kartę, ale bez gotówki. W drugim bankomacie tą samą kartą wypłaciliśmy bez problemu. Podejrzewając próbę oszustwa (mieliśmy wizję fałszywego bankomatu do wyłudzania PIN-ów i skanowania kart) zastrzegliśmy telefonicznie kartę i zgłosiliśmy reklamację (na szczęście po powrocie okazało się, że nic z konta nie wypłynęło). A co ciekawe, na stronie internetowej ukraińskiego banku tego urządzenia nie było na liście bankomatów.
Dzień 14
piątek, 27 maja, Sudak – Winnica
Dzień powrotu. Nawigacja poprowadziła nas bocznymi, dziwnymi drogami, które po kilkudziesięciu kilometrach doprowadziły nas do głównej drogi. Dzięki temu przejechaliśmy przez muzułmańskie wioski (widoczne małe, biedne minarety). Młodzież szkolna świętowała (chyba?) zakończenie roku szkolnego, bo kręciło się jej wiele po poboczach z jakimiś świstkami papieru w dłoniach. Drogówka stwierdziła, że jest to doskonała okazja do wystawienia wszystkich radiowozów na drogi. W ciągu 14 godzin jazdy spotkaliśmy co najmniej 40 patroli! Co ciekawe, na Krymie było ich bardzo mało. Może wychodzili z założenia, że kury znoszącej złote jajka się nie zarzyna.
Tego dnia na drogi wyroiły się Kamazy i inne stare ciężarówki poruszające się w kłębach czarnego dymu. Niestety, jak na złość, na drogach wspinających na łagodne, ale bardzo długie zbocza ciężarówki nie rozwijały prędkości większej niż 40 km/h. Oczywiście te kilkukilometrowe odcinki dróg były oznakowane ciągłymi liniami. Ze względu na dużą ilość patroli drogówki nie wyprzedzaliśmy w takich sytuacjach.
Jedząc śniadanie w przydrożnym barze napotkaliśmy wspomnianą wystrojoną szkolną młodzież, która przy surówkach z kapusty i deserach owocowych świętowała zakończenie roku robiąc sobie zdjęcia, które planowali (podsłuchaliśmy rozmowę) wrzucić na “W kontaktie” – czyli ichniego Facebooka.
Prawie każda mijana przez nas miejscowość posiadała pomnik poświęcony wojnie ojczyźnianej w postaci pojazdu z II wojny na cokole. Były potężne czołgi IS-y, mniejsze T-34, drobne tankietki, katiusze, a biedniejsze wioski stać było jedynie na ciężarówkę lub stary traktor. Pod każdym obowiązkowa wiązanka kwiatów (w końcu 9 maja – Dzień Zwycięstwa był niedawno). Bardziej uważny obserwator dostrzeże także pamiątkowe tablice umieszczone na ścianach domów, w których mieszkali “gieroje”, mieściły się dowództwa dywizji, pułków.
Napotkani ludzie nie byli bardziej lub mniej sympatyczni niż w innych odwiedzanych przez nas krajach (pomijając mieszkańców Mazur, którzy w nieuprzejmości biją rekordy świata). Co ciekawe, na Ukrainie chętnie byliśmy zaczepiani przez ludzi na ulicy i udało nam się kilka razy sympatycznie pogawędzić – gdzie indziej z takimi sytuacjami spotykaliśmy się znacznie rzadziej.
Uderza inne poczucie estetyki i porządku. Zasadniczo jest więcej prowizorki i luzu. Ład przestrzenny (który u nas też kuleje) jest traktowany dość swobodnie.
Globalizacja dotarła to najdalszych zakątków Ukrainy – na ulicach zachodnie auta, w sklepach te same produkty międzynarodowych korporacji co i nas, a w aptekach te same leki.
Urok Ukrainy to piękno ładnego zabytku położonego w zarośniętym parku otoczonym blokowiskiem. Trzeba nieco wysiłku, wyrozumiałości i wytrwałości, żeby dostrzec piękno i przymknąć oko na mało atrakcyjną resztę.
Dzień 15
sobota, 28 maja, Winnica – Lwów
W dobrych nastrojach ruszyliśmy rano do Lwowa. Po dwóch godzinach podróży w jednej z mijanych mniejszych miejscowości minęliśmy skrzyżowanie z pozornie nieczynną sygnalizacją świetlną. Jak się okazało, tylko zielona żarowka była zepsuta bowiem podczas przejeżdżania skrzyżowania zapaliło się żółte światło (na którym przejeżdżać nie wolno). Takie miejsce to idealna zasadzka na kierowców. Tym razem byłem dla milicjantow mniej uprzejmy niż poprzednim razem, co wyraźnie dało lepsze rezultaty, ale i tak po spotkaniu z nimi czuliśmy się jawnie okradzeni, dobry nastrój się skończył. B. ze łzami stwierdziła, że nie ma ochoty wydać w tym kraju ani hrywny więcej i mamy natychmiast jechać do granicy pomijając Lwów.
Nieco później jadąc główną drogą przez Tarnopol w sznurku samochodów dostrzegłem
Wpadłem w furię, wywrzeszczałem im wszystko co mi leżało na sercu po poprzednich spotkaniach z drogówką. W sumie dokładnie nie pamiętam co powiedziałem, ale bez słowa oddali mi dokumenty i gestem kazali jechać. Gdybym od początku wiedział, że tak należy rozmawiać z milicjantami pewnie wyjazd byłby tańszy.
Podróżując przez Ukrainę spotkaliśmy tylko kilka aut z polską rejestracją, jedno z niemiecką i kilkanaście z rosyjską (pomijając rejon przygraniczny). Obcokrajowcy widać niechętnie jeżdżą po Ukrainie własnymi samochodami. Teraz już przestaliśmy się temu dziwić.
Niestety hostele w centrum były pozajmowane, więc pojechaliśmy, po wcześniejszym kontakcie telefonicznym, do polecanego w przewodniku Bezdroży hotelu Kniaź 6 km od centrum. Trafiliśmy na gigantyczne blokowisko, a miejscowi nie potrafili nas skierować pod właściwy adres. Po półgodzinie znaleźliśmy pomiędzy blokami parterowy domek wyglądający jak osiedlowy dom kultury – kilka pomieszczeń było zaadaptowanych na pokoje gościnne.
Do centrum pojechaliśmy taksówką za 25 HR (wolałem tego dnia już nie wsiadać za kierownicę), wciągnęliśmy obiad z Puzatej Hacie i poszliśmy oglądać Lwów. Urok miasta sprawił, że dobre humory nam wróciły, a klimat, że poczuliśmy się prawie jak w domu. Lwów jest zupełnie inny niż Kijów, czy Odessa. Przypominał nam bardziej Poznań, czy Kraków. Ma dużo klimatycznych zakątków i wydał się bardziej zadbany niż Odessa. Zabudowy balkonowej w centrum też było jakby mniej. Jednym z pierwszych miejsc była katedra ormiańska. Niestety zdjęć ze statywu robić nie było wolno. Jednak ksiądz pozwolił mi na kilka ujęć w zamian za obietnicę przesłania fotek mailem (szybko, szybko póki nie ma proboszcza!) – słowa oczywiście dotrzymaliśmy. Dokładnie mnie instruował jak mam ustawić aparat i jakie ujęcie będzie najlepsze. Co ciekawe – miał rację! Jednak kiedy zaczął mnie instruować jakie opcje w aparacie mam uruchomić, przestaliśmy się dogadywać (proszę ustawić na auto – na pewno wyjdzie).
Po naszym wyjściu rozpętała się burza – chyba przywieźliśmy ze sobą krymską pogodę. W przerwie ulewy poszliśmy do knajpy “Gazowa lampa” zajmującej całą kamienicę, w której podobno mieszkał i pracował Łukaszewicz. Niestety miejsc nie było, ale za to zrobiliśmy fajne zakupy w sklepie z pamiątkami. Wreszcie mogliśmy kupić coś oryginalnego a nie tylko produkty “made in China” ze zdjęciem danego miejsca (zatrzęsienie tego było na całej Ukrainie). Dla relaksu wypiliśmy sobie “lwowskie” piwko na rynku i korzystając z darmowego W-Fi sprawdziliśmy maila po raz pierwszy od Sewastopola.
Dzień 16
niedziela, 29 maja, Lwów – Poznań
Opuściliśmy Lwów przed 6 rano. Przekroczenie granicy zabrało nam 1:20 – byłoby krócej, ale trafiliśmy na zmianę warty po stronie ukraińskiej. Jednak miło wrócić do kraju, przez jakiś czas nie będziemy narzekali na polskie drogi, fotoradary i inne duperele.
Podsumowując naszą wyprawę – Ukraina jest atrakcyjna turystycznie i podróże w kierunku wschodnim na pewno będziemy kontynuowali. Niekoniecznie własnym samochodem. Mając w pamięci cudze relacje z podróży czytane przed wyjazdem, zdziwiłem się pozytywnie, było sympatycznej, czyściej i ogólnie lepiej niż się spodziewałem. Nie “zawiodła” jedynie ukraińska drogówka. Nie złapała nas biegunka, noclegi były z ciepłą wodą, a na “narciarzy” trafialiśmy rzadko.
Kulturowa i przyrodnicza różnorodność Krymu jest absolutnie warta poznania.
Panie i Panowie! Na Wschód!
Piotr
Redaktor M.
sklerotyczna errata:
Planowanie:
Zeszłoroczna wizyta w przebieralni na odesskiej plaży, zniechęcała mnie do Krymu, ale chęć zwiedzenia pewnego miejsca (później o tym) i internetowy rekonesans po atrakcjach półwyspu zrobiły swoje.
Piotr planował początkowo więcej atrakcji kontynentalnych, ale w końcu zwyciężył wariant mocniej krymski. I dobrze.
Zamość:
Ponoć tylko w dwóch miejscach na świecie można tak gruchać z puszki. Akurat…
Sołtysowa agroturystyka oferowała atrakcje w postaci sąsiedztwa bocianów, grilla zrobionego z bębna od pralki.
Wędliny Sołtysa? Problemem była raczej ilość niż jakość. Cały Legion by się tam wyżywił.
Pogranicznik – ledwie kumał cokolwiek po polsku. Tłumaczyłem że aviomarin zażyję gdy zrobi mi się niedobrze, a on współczuł mi że mam niedobre lekarstwa. Podobała mu się moja kolekcja kabanosów.
Kijów
W Ławrze widzimy skomplikowany rytuał powitania żebraków z VIP-mnichem.
W drugi kijowski wieczór idę na samotny spacer. Rok temu zastaliśmy Sofię i Sobór Św. Michała ukryte w ciemnościach. Tym razem trafiam w ich okolice przed 23:00, wszystko ładnie oświetlone. Postanawiam zejść Zjazdem Św. Andreja do Podołu (taki plac). Oczywiście zaciemnienie, na dostatek pada deszcz i na bruku jest strasznie ślisko, ale ulica jak zawsze fajna.
Niestety za wcześnie odbijam w lewo, trafiam do Strefy Mroku, dzielnica nowych kilkupiętrowych domków stylizowanych na kamieniczki, wszędzie ciemno, w żadnym oknie nie pali się światło, wiem że coraz bardziej oddalam się od Podołu, ale idę dalej, wreszcie trafiam do jakiejś głównej trasy. Po jakimś czasie trafiam cudem w znajome rejony i idę nad rzekę. Kolejny błąd, próbuje zaatakować prowadząca na rzeczne wyspy kładkę od złej strony dwupasmowej trasy, okazuje się że nikt nie wpadł na to by umieścić tam prowadzące na górę schody. Odpuszczam sobie przejście przez ciemny park (choć odważyliśmy się na to rok temu), wracam jednym z ostatnich kursów metra, na szczęście nie jest to Nocny pociąg z mięsem.
Eupatoria
Jest tam osobliwy park rzeźby, ktoś chyba pozbierał ichnie elementy dekoracyjne w stylu naszych rzeźb z Cytadeli, ozdób przydrożnych parkingów, sowieckich fontann i okrasił to współczesnymi elementami. Na szczęście jest nieczynne. Pani w muzeum mówi że nie spotkam delfinów w morzu i wysyła mnie do delfinarium.
Oczywiście jest pomnik Lenina (obowiązkowy w każdej krymskiej miejscowości).
Zaorać należy również 99% samego miasta.
Krymskie plaże pozbawione są pasa wydm, obleśne kurorty przylegają do nich bezpośrednio, zatem bardzo trudno o coś w stylu „ładnej plaży”
Ekspozycja o stalinowskich przesiedleniach sprawiała wrażenie dodanej całkiem niedawno (i łatwo usuwalnej, na wypadek wizyty prominenta z Moskwy). Niewiele miejsca poświęcono Wojnie Krymskiej (przegrana, więc ch… z tym).
Była też w muzeum diorama (osobno płatna) o kacapskim desancie z WW2 (raczej samobójczym). Był to umieszczony w ciemnej sali wielki obraz, przed nim rozrzucono wojenne rekwizyty i pseudo makiety w skali 1:1, oczekiwałem efektów dźwiękowo-świetlnych lub poprzebieranych karłów, ale nic z tego. Jak mawiał Szalony Ralph „Nie idźcie tam!”.
Radioteleskopy są super, w skład niektórych wchodzą kadłuby łodzi podwodnych, części mostów czy obrotowe podstawy okrętowych dział. Całość otaczają stepowe łąki i słone jeziorka (przez lornetkę widzę wspomniane przez Piotra wysolenia), fajno by było spędzić tam cały dzień, obejść kompleksy, pooglądać ptaki, poszukać robali, zaliczyć morze. Niestety czas goni. W Eupato warte uwagi są jedynie świątynie karaimskie i prawdopodobnie akwarium (nie byliśmy, ponoć największe na półwyspie).
Redaktor M.
Zapisz się, jeżeli chcesz dostawać informacje o nowych wpisach.
Zaproszenie od redakcji.
Jeżeli chcesz wyrazić polemikę.
Lub jeżeli w ogóle podoba Ci się nasze medium i chciałbyś przez nasz kanał coś wyrazić. Zapraszamy. Pisz do nas. Może się uda.
Nie musimy się zgadzać.
Albo inaczej – musimy się zgadzać co do jednego: pluralizm jest OK i każdy ma prawo do swoich poglądów.
Forumlarz kontaktowy
Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Gwiezdne Wojny Historia Horror Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Masterton Mickiewicz Niemcy Parowski political fiction Postapo Rak Reymont Romantyzm Rosja Seriale Sienkiewicz Simmons Strugaccy Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twardoch Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wojna Ziemkiewicz Żuławski
[…] prezencikGorgany, kubek wody i definicja syfuMundial, okna autobusów i suchy oceanPiotr (+M)Autem w krainie KozakówMCo teraz robią? Nerdowsko-zoologiczny suplementForlong GrubyKamienie śpiewająWyprawa Kijowska po […]