
Blade Thing
Little Dark Cloud - 28 czerwca, 2022Dlaczego takich dobrych filmów nie robią dzisiaj.
Latem 1982 roku Amerykanin lubujący się w SF, czytający właśnie w prasie codziennej o zakończonej niedawno Aregentyńsko-Brytyjskiej wojnie o Malwiny, zapewne zerknął ( jak to miało miejsce przed erą internetu ) na tak naprawdę niewiele mu przedstawiające reklamy filmów, gdzieś na końcu prasy codziennej. Zainteresowały go – jeśli szukał nowości – dwie pozycje. Oba obrazy miały właśnie swoją premierę i oba najbardziej kusiły nazwiskami odtwórców głównych ról.
Reszta była wielką niewiadomą, więc nasz miłośnik popularnonaukowej fikcji mógł jedynie zapytać samego siebie, czy akurat ma większą ochotę na coś z elementami horroru, czy też nęcą go wizje przyszłości pełnej androidów.
Jak bardzo trudny był to wybór nie mógł mieć wtedy nawet miligramu świadomości. Jeśli jednak posiadał wyjątkowo dużo czasu, sześć dolarów w kieszeni i nie mógł się zdecydować, zapewne zobaczył pod rząd dwa z największych i najważniejszych obrazów w kinie SF.
Tak właśnie, „Coś” („The Thing”) Johna Carpentera oraz „Łowca Androidów” („Blade Runner”) Ridleya Scotta miały swoją premierę dokładnie tego samego dnia, 25 czerwca 1982 roku.
Dzisiaj, kiedy od praktycznie 20 lat nie pojawił się w kinach ani jeden film mogący obiektywnie choćby zbliżyć się do jakości tych klasyków, taki róg obfitości ofiarowany jednego dnia ludzkości (konkretniej kinomanom z wyobraźnią) jawi się wręcz nieprawdopodobną, kosmiczną omyłką.
Oczywiście przez ostatnie dwie dekady trafiały się filmy popularne, przyjemne i spektakularnie się prezentujące. Problem tkwi w tym, że w XXI wieku imponujące efekty wizualne (dzięki rozwojowi komputerów) to już doprawdy standard, dużo częściej wyróżniają się naprawdę źle wykonane obrazy.
Ten aspekt więc, o ile potencjalnie lepszy niż w 1982 roku, zatracił zdecydowanie na swojej wartości. Nawet jeśli pominiemy prosty fakt, że dzięki prawdziwemu geniuszowi twórców efekty wizualne wspomnianych wcześniej filmów do dzisiaj wyglądają imponująco. W dodatku każda osoba mająca nawet niewielkie pojęcie o historii techniki ogląda je z permanentnym znakiem zapytania nad głową, znaczącym: „jak oni w tamtych czasach i tamtymi środkami tyle osiągnęli?”
Niemniej, uczciwie pisząc, dzisiaj w tej sferze możemy sobie pozwolić na więcej i w ogromnie lepszej jakości. Oczywiście ponownie – potencjalnie.
Zdecydowanie jednak wyróżnia oba filmy na tle obecnych „dwudekadowców” cała pozawizualna reszta – niezmiennie od początków kina dźwiękowego osiągalna dla każdego twórcy.
Fabuła, dialogi, muzyka, ujęcia, aktorstwo, postacie przedstawione – nawet forma ukazania wydarzeń nigdy nie były ograniczone czasami w których je tworzono. Jedynie z drobnymi problemami technicznymi, bez większego znaczenia dla dobrych filmowców.
Smuta współczesnego kina
Tymczasem trudno odszukać XXI wieczny film z gatunku SF, który pod jakimś względem nie straszyłby tandetą w przynajmniej jednym z tych aspektów. Zazwyczaj niechlubnie prezentuje sobą cały zestaw niedomagań.
Istnieje jeszcze jedna ważna cecha, której próżno szukać we współczesnym kinie, choć oczywiście coraz trudniej ogólnie ją uzyskać – oryginalność.
Być może cała powyższa wypowiedź wygląda jak napędzane nostalgią przeświadczenie, że kiedyś czasy były piękniejsze, kobiety powabniejsze, mężczyźni dorodniejsi, muzyka ambitniejsza a trawa bardziej zielona po obu stronach ulicy. Jednak obiektywnie analizując, przed czterdziestu laty powstawały filmy, które są pamiętane i zdecydowanie wykorzystywane jako wzorce przez kolejne dekady. Na domiar wszystkiego, nadal zyskują fanów wśród nowych pokoleń.
Przyczyna? Jest ich wiele, jak to zazwyczaj bywa na naszym filigranowym zakątku wszechświata. Samo ich wyszukiwanie jest fascynującym zadaniem dla historyków i analityków.
Jednym z najważniejszych były na pewno zmiany w kinematografii rozpoczynające się w drugiej połowie XX wieku. Po okresie pionierstwa, studia filmowe także coraz częściej sięgały do wypróbowanych pomysłów, eksploatując je do granic przyzwoitości. Wystarczy wspomnieć choćby dominację westernów i w następstwie fakt, że obecnie to prawie zupełnie wymarły gatunek.
Tymczasem w latach 60 tych tegoż wieku właściciele „Wielkiej ósemki” – największych, dominujących w kinematografii studiów filmowych, utworzonych jeszcze u zarania dziejów srebrnego ekranu, odchodzi albo na emeryturę, albo w snopach światła padającego z projektora ku wielkiej, „ostatecznej produkcji”.
Studia te, jeden po drugim, były (w całości lub po kawałku) wykupywane przez właścicieli już wtedy dominującej telewizji – ogromne korporacje. Te z kolei miały ogromne zasoby finansowe lecz w zdecydowanej większości niewielkie doświadczenie w tworzeniu filmów kinowych.
Razem z przedwiecznymi producentami odchodzili reżyserzy, aktorzy i cała ustabilizowana grupa „złotej ery” kina.
Pojawiło się miejsce dla nowych twórców, niekiedy z naprawdę ambitnymi pomysłami.
Wielkie studia często dawały więc szanse wszystkim – twórcom kina niezależnego, zagranicznym reżyserom (którzy potrafili choćby serią o Bondzie przyćmić nie tylko popularność ale i zyski z hollywoodzkich produkcji) a nawet świeżemu pokoleniu prosto ze szkół filmowych.
Tymczasem zupełnie niezależnie elektronika, elektrotechnika a nawet (dzięki podbojowi kosmosu) tworzywa sztuczne, tkaniny czy materiały plastyczne (tak konieczne do tworzenia nieziemskich istot i egzotycznych lokacji) przeżywały błyskawiczny rozwój.
W tamtych czasach powstawały więc obrazy które można by nazwać niesamowitym mariażem kina niezależnego i popkulturowych superprodukcji.
Solidne budżety podpierały nową falę o olśniewających pomysłach i ogromnym potencjale.
Hołd dla jednego producenta
Oczywiście, nic nie jest proste, oczywiste i jednoznaczne. Szefowie korporacji nie zajmowali się działalnością charytatywną i bardzo rygorystycznie szacowali nawet na początku swojej nowej działalności producentów filmowych – przede wszystkim zyski.
Tutaj, wprowadzając odrobinę dygresji, zdecydowanie warto i wręcz należy wspomnieć zmarłego niedawno Alana Ladda Jr. – jednego z producentów filmowych w tych przełomowych czasach . Zatrudniony przez 20th Century Fox przedstawił korporacji i promował (napotykając problemy i niechęć wytwórni) między innymi dwa projekty SF.
Jeden jawiący się zachcianką zblazowanego, młodego filmowca; drugi napisany przez pociesznego scenarzystę i reżyserowany przez furiata o zacięciu artystycznym z Wielkiej Brytanii.
Po jakimś czasie Ladd założył własną firmę produkcyjną, godząc się wyprodukować film oparty o opowiadanie, delikatnie ujmując, ekscentrycznego pisarza SF. Wreszcie pod koniec swojej kariery zgodził się poświęcić pieniądze na produkcję stworzoną przez aktora, któremu nagle uderzyła do głowy mania wielkości i postanowił zostać reżyserem/producentem.
Wyjaśniając teraz, że wspomniane wyżej filmy to w kolejności opisywania: „Gwiezdne Wojny – Nowa nadzieja” („Star Wars – The New Hope”) George’a Lucasa; „Obcy – Ósmy pasażer Nostromo” („Alien”) napisany przez Dana O’Bannona i wyreżyserowany przez Ridleya Scotta; trzeci film to „Łowca Androidów” właśnie, stworzony na podstawie opowiadania Philipa K.Dicka.
Ostatni na tej liście, aczkolwiek nie z gatunku SF, to debiut reżyserski Mela Gibsona – „Waleczne Serce” („Braveheart”).
Tak więc koniec lat siedemdziesiątych, lata osiemdziesiąte i początek dziewięćdziesiątych miały po swojej stronie wybitnego producenta z ogromnym talentem do wyszukiwania niesamowitych filmów które wytyczały trendy w swojej kategorii na całe dziesięciolecia.
Problem tkwił w tym, że nie zawsze przynosiły ogromne zyski, przynajmniej nie wyświetlane na srebrnym ekranie.
Zarówno „Coś” jak i „Łowca Androidów” przyniosły pieniądze dopiero z dystrybucji na nośnikach domowego video i choć ich wpływ widać dzisiaj dosłownie wszędzie, same nie potrafiły nigdy uzyskać statusu „opłacalnej franczyzy” – co ukazała komercyjna porażka niekoniecznie tandetnych, wręcz zrobionych z dużym szacunkiem dla pierwowzorów kontynuacji.
Marketing wszystko załatwi
Wracając jednak do przyczyn wzlotu i upadku kina SF – z biegiem lat duże korporacje nauczyły się jak maksymalizować zyski z kinematografii. Oparły ją na sile marketingu, wykorzystywaniu sprawdzonych wzorców i minimalizowaniu ryzyka. Tym samym współczesne produkty (co jest chyba adekwatną nazwą) są prawie idealnie nijakie.
Mamy oczywiście spektakularne widowiska pokroju „Avatara”, który jednak razi infantylnością scenariusza.
Mamy filmy Christophera Nolana, które oglądane w kinie poruszają choćby samą skalą (podkreślaną „trąbami jerychońskimi”, tak ulubionymi przez Hansa Zimmera).
Wystarczy je jednak oglądać z uwagą by wychwycić rozliczne głupoty logiczne, czy wręcz choćby w przypadku „Incepcji” – brak spójności z własnymi, wymyślonymi „prawami fizyki”.
Poziom tolerancji niedostatków
Uczciwość nakazuje wspomnieć, że nawet najsłynniejsze XX wieczne obrazy z gatunku SF, które z takim oddaniem chwalę, nie ustrzegły się niedoskonałości z kolei tak piętnowanych przeze mnie w nowych obrazach.
Nie da się jednak wystarczająco mocno podkreślić, jak bardzo uzyskana w XXI wieku możliwość samej choćby obróbki cyfrowej obrazu dużo zmieniła. Nawet ignorując obecną zdolność do komputerowego wygenerowanie praktycznie każdego dzieła najbardziej nawet szalonej wyobraźni, rozwój komputerów ułatwił pracę przeogromnie, przy czym nawet drastycznie obniżył realne koszta.
Jestem więc w stanie wybaczyć XX wiecznym filmowcom choćby błędy powstałe z konieczności nagrywania długich, plenerowych scen jedynie przez kilka godzin – bo na tyle udało się uzyskać pozwolenie np. władz miasta. Czy też pewne uproszczenia lub przeinaczenia naukowe w czasach, gdy specjalistyczne informacje były porozrzucane po bibliotekach uniwersyteckich.
Od kiedy fachowa wiedza jest na wyciągnięcie ręki, każdy plener można wygenerować komputerowo a na domiar wszystkiego budżety czasami sięgają sum niebotycznych – w moich ocenach po prostu nie ma już miejsca na litość dla błędów. Obrazowo porównajmy jeszcze listę twórców na końcu filmu. Pod koniec XX wieku liczyła kilkaset nazwisk, teraz już kilka tysięcy. Nie ma litości, po prostu nie ma litości…
Nie ma też absolutu, bowiem bardzo okazyjnie duże korporacje odważają się na coś naprawdę nowego, co prawda prawie wyłącznie kiedy ktoś już wcześniej przetarł szlaki danym tematem w innych mediach, jednak w końcu sam „Łowca androidów” to także adaptacja. XXI wieczny wariant adaptacji jest jednak osobliwy.
Wyciskarka franczyz
Dobrym przykładem jest tutaj – oczywiście z poletka fantasy – Harry Potter. Seria filmowa która powstała jedynie jako oczywista reakcja na ogromną popularność książek. Bardzo szybko „na pokład wskoczyły” inne studia, produkując miałkie historyjki za ogromne pieniądze. Wszystkie oparte na poczytnych franczyzach książkowych pisanych dla młodszego czytelnika. Dopiero spektakularna klęska serii „Niezgodna” („Divergent”) czy filmu „Zabójcze maszyny” („Motal Engines”) zakończyła to prostackie wyciskanie pieniędzy z widzów niepoważnymi seriami.
Czy wyciskanie i adaptacja franczyz istniało już wcześniej? Oczywiście. Jednak nie aż na taką skalę i nie tak drastycznie w niskiej jakości. To jednak bardzo znaczący element w historii popkultury – „złoty okres” zazwyczaj kończy się momentem, w którym następuje ogromna porażka starego systemu produkcji i pojawia się wola podmiotu finansującego na zainwestowanie pieniędzy w stworzenie czegoś nowego. Najlepszym przykładem są tutaj komiksowe serie amerykańskie, które gdy przestawały przynosić regularne zyski na spodziewanym poziomie, były najczęściej oddawane do przetworzenia nowym twórcom, uzyskującym ogromną swobodę działania. Bardzo często powstawały wtedy wersje franczyz, które przeniesione niedawno na ekran odniosły tak spektakularny sukces.
Czy to się odwróci?
Czy więc jest jeszcze szansa na kolejne przetasowanie i nowe lata 80-te, czasy kiedy znów po prostu nie będzie się chciało wychodzić z kin? Wyrokować w tej sprawie, nie będąc wróżbitą rzecz jasna, doprawdy trudno.
Kinematografia zbliża się poziomem do tasiemcowych seriali telewizyjnych, które ociekają płaską tandetą lecz zapewniają godziny bezmyślnego oglądania wielu wiernym widzom.
Stary model musiałby ponieść naprawdę spektakularną klęskę, by dokonano drastycznych zmian. Przy jednak tak poważnej zapaści finansowej wielkie korporacje mogą uznać, że kinematografia zupełnie już się im nie opłaca.
Książki i komiksy jako źródło inspiracji także tracą na znaczeniu. Cytując wypowiedź mojego dobrego przyjaciela: „coraz więcej osób pisze teraz książki a coraz mniej czyta”.
Z kolei po sukcesach niektórych komiksowych adaptacji wielkie koncerny (będące już właścicielami wydawnictw) przeobraziły serie do niedawna będące samoistnymi tworami, które musiały przynosić zyski dzięki własnej jakości, w osobliwe pamflety reklamowe filmów. To medium wydaje się już nie istnieć niezależnie (poza wznowieniami starszych pozycji) i trudno będzie zasilić w przyszłości filmowe serie naprawdę dobrym materiałem, powstałym w nowych komiksach.
Komercja vs niezależność
Zwłaszcza, że bardziej szanujący się scenarzyści/rysownicy uciekają do twórczości niezależnej.
Ta z kolei rozrosła się do niebotycznych rozmiarów, zarówno w przestrzeni filmowej jak i komiksowo/książkowej. Głównie dzięki pojawieniu się nowych, tanich metod dystrybucji.
Tym samym, z coraz mniejszą ilością ograniczeń (które jednak służyły także jako filtry prewencyjne), dzieła niezależnego kina czy literatury są zanurzone w ogromie tandety, do której wręcz strach sięgać w poszukiwaniu inspiracji, choć z pewnością istnieją tam gdzieś zakryte perełki.
Komercyjnie jest źle, niezależnie trudno i nieciekawie.
Niekoniecznie istnieje nawet popyt na ryzykowne, ambitne nowości. Wybredniejsi widzowie, oczekujący jednak czegoś więcej niż kolejnych, modnych „zapychaczy rzeczywistości” – mają do dyspozycji całe dziesięciolecia dobrego kina, wydanego w świetnej jakości i dostępnego na wyciągnięcie ręki na ponad 50 calowych ekranach w zaciszu własnego domu. Na którego odkrywanie coraz trudniej odszukać czas, więc po coż domagać się tworzenia nowości?
Świat sobie poradził, jak zresztą zawsze i tak jak umiał najlepiej.
Tymczasem jednak fakt, że 40 lat temu powstało tak dużo dobrych filmów SF, że można było trafić na dwa wielkie jednego dnia oraz że potrafią nadal nieustannie cieszyć, napawa (przynajmniej moją osobę) przyjemnym optymizmem, iż posiadamy jako kinomani prawie niezniszczalny dorobek, idealny na długie wieczory przed ekranem. Jeśli jednak nastąpi pozytywna zmiana i choćby z czystej ambicji młodzi twórcy przywrócą filmom minioną chwałę, nie omieszkam ich uczciwie docenić.
Redaktor Little Dark Cloud
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Bądź z nami! Podłącz się do naszego nadajnika!
Zaproszenie od redakcji.
Jeżeli chcesz wyrazić polemikę.
Lub jeżeli w ogóle podoba Ci się nasze medium i chciałbyś przez nasz kanał coś wyrazić. Zapraszamy. Pisz do nas. Może się uda.
Nie musimy się zgadzać.
Albo inaczej – musimy się zgadzać co do jednego:
pluralizm jest OK i każdy ma prawo do swoich poglądów.
Forumlarz kontaktowy
AI Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Historia Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Lynch Masterton Mickiewicz Miś Niemcy Nolan Orbitowski Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Sienkiewicz Simmons Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wiedźmin Wojna Ziemkiewicz Żuławski
Jednej rzeczy brakuje mi w tekście Pana redaktora Clouda. Wywnioskowałem bowiem, że maszyna filmo-produkcyjna jest niezdolna do produkcji dzieł bardzo dobrych. Że zawsze coś się nie udaje.
Ale chętnie bym się dowiedział czy redaktor Cloud natknął się na jakiś film w ostatniej dekadzie, gdzie „prawie wszystko” się udało, i co tam było nie tak.
Na przykład – „Nowy początek” jest prawie udany, ale autor nie potrafił sobie odmówić chwil nudy. I ostatecznie jest to geniusz ale porównaniu od filmów marvela.
Albo „Pasażerowie” to świetny film, ale nie w kategorii SF, tylko romantyczna opowiastka o miłości, która olewa realia.
Albo „Alita” jest spoko gdyby nie wymóg ilości kopniaków na jeden centymetr kwadratowy filmu.
Albo „Ghost in the shell” był fajny ale zupełnie niepotrzebny. Zwykły remake, który odbija 30% oryginału.
Z wymienionych „Pasażerowe” faktycznie są najbliżsi bycia dobrym filmem SF, nawet jeśli jest to komedia romantyczna. Problem tkwi w tym, że jest w nim bardzo mało nauki, skala jest trochę mała i film ginie w tłumie podobnych obrazów, choć na ich tle pozytywnie się wyróżnia.
Choćby dwoma scenami – pływaniem w stanie nieważkości oraz pilnowaniem ludzi wychodzących na zewnątrz statku przy pomocy liny. W tym aspekcie pokonuje nawet „Odyseję kosmiczną” która ten błąd logiczny popełnia.
Tymczasem spróbuję jakiś film zbliżający się do doskonałości poszukać, ale zadanie to niełatwe… może na następny artykuł 😀
[…] nie nie rozumie o co chodziło redaktorowi Little Dark Cloud w tekście “Blade Thing – Dlaczego takich dobrych filmów nie robią dzisiaj” – niech sobie obejrzy obydwie wersje Rollerball – starą i […]