Mój pogrzeb – Marek Oramus
Atari 65XE - 21 października, 2023Od redakcji. Dziękujemy Markowi że zgodził podzielić się z nami tym może starym, ale współczesnym felietonem. Postapokalipsa tu oznacza próby życia w świecie zniszczonym przez spadające z nieba żelazne przedmioty.
Kiedy byłem jeszcze młodym człowiekiem i na zawołanie potrafiłem okazywać daleko posuniętą gotowość edukacyjną, wśród tych, co skutecznie kiełznali mą niewiedzę trafił się pewien oryginał. Nie chciałbym wypowiadać się zdecydowanie, ale program nauczania, napięty jak zwykle do ostatnich granic, nie przewidywał wszystkich przedsięwzięć pedagogicznych, jakimi człowiek ten osaczał nieuków.
Na ten przykład jako temat wypracowania na stopnie zadawał klasyczny motyw ostateczny: „Jak wyobrażam sobie własny pogrzeb?”.
* * *
Jak wyobrażam sobie własny pogrzeb – i na nic pomoc rodziców, na nic przeczytane lektury, podsłuchane u starszych rozmowy. Ledwo człowiek odrósł od ziemi, a już każą pochylać się z powrotem, patrzeć pod nogi, rozmyślać na tempa o mogile. Siedzieliśmy nad poliniowanymi poprzecznie zeszytami – pisaliśmy. Za naszymi trumnami sunęły wielotysięczne kondukty żałobne, grzmiały saluty artyleryjskie, małe dziewczynki niosły na poduszkach liczne odznaczenia państwowe. Niektórzy tracili umiar już wtedy – każąc się opłakiwać prostemu ludowi.
* * *
Potem następowało badanie rezultatów. Wychodziło się z zeszytem na środek klasy, towarzysze niedoli, zadowoleni, że nie na nich padło, mościli się w ławkach, polonista-sadysta rozpierał się za katedrą i dawał znak. Ruszały zatrzymane w pół ruchu kadry: wypucowany karawan ciągnięty przez smętne rumaki, wieńce o szeleszczących szarfach, zdobnych w stosowne napisy, żałobnicy wlokący się noga za nogą. Pogoda: ołowiane niebo, od czasu do czasu parę kropel dostojnego deszczu, zwisające z gałęzi brudne szmaty liści. Wszystko zgodnie pogrążone w żałobie: ludzie, zwierzęta, przyroda. Cały świat opłakujący nasz zgon.
* * *
Lecz w którymś momencie zrywały się ostatecznie cumy przyzwoitości i od tego miejsca wypracowania – oprócz błędów ortograficznych – charakteryzowały się dodatkowo brakiem smaku. Obcy ludzie rwący sobie garściami włosy z głowy z rozpaczy, artykuły w gazetach, kondolencje od prezydenta Kennedy’ego, prochy wystrzeliwane rakietami prosto w kosmos. Belfer za katedrą, wyglądał na znudzonego, to znowu rozbawionego; wydawało mi się to obrazoburstwem, bo pogrzeb jest pogrzebem, nawet w wypracowaniu. Przerywał, sprawnie wpisywał pałę i wywoływał następnego. Niektórym nie pozwalał nawet skończyć pierwszego zdania.
* * *
Siedział zmartwiony za katedrą, wpatrywał się w ściemniały od długotrwałego polerowania rękawami blat. W klasie było cicho. Zaczynał mówić jakby od siebie, niespecjalnie głośno; rzekłbyś – nie zależało mu na słuchaczach.
Mówił: czemuż to rzeźbiona trumna o złoconych okuciach, a nie sosnowe nieheblowane deski? Czemu dystyngowany śmiertelny garnitur, a nie porwany łach albo po prostu nagie ciało, zwinięte w worek po cemencie?
Podpierał głowę ręką i bawił się dalej. Murowany grobowiec zastępował płytką norą wygrzebaną w ziemi, kupą gnoju, rowem pełnym innych trupów. Skąd szczęśliwy uśmiech – szydził – u nieboszczyka, a nie pokancerowana od razów facjata, podbite oczy, powybijane zęby?
* * *
Słychać było polatujące niemrawo w powietrzu ostatnie jesienne muchy. Dlaczego chcesz umrzeć jako starzec o pooranej bruzdami twarzy, a nie mężczyzna w kwiecie wieku i pełni sił? Skąd wizja suchej staruchy, otoczonej wianuszkiem zawodzących wnuków, a nie młodej dziewczyny, utopionej na dwa tygodnie przed ślubem? A ta pogoda jak z podle naświetlonego zdjęcia – przecież może akurat świecić słońce i pchać się do oczu rozbuchana zieleń. Pomyślcie – nie podnosił głosu ani o ton – cały świat budzi się do życia, topnieją śniegi, nabrzmiewają pąki na drzewach. Rozkwitają kwiaty – a tu trzeba się zbierać. Szkoda, że na to nie wpadliście. To by dopiero było wypracowanie – jak życie.
* * *
W miejsce konduktu sunącego miarowo środkiem spokojnego miasta – garstka przestraszonych zmęczonych ludzi, którzy nie wiadomo kiedy po raz ostatni spali, myli się, jedli… Dla których żałoba to niedostępny luksus: za moment runą z nieba nowe tony żelastwa.
O wojnie wiedzieliśmy wtedy tylko tyle, że była.
Marek Oramus
Listopad 1979
Tekst ukazał się pierwotnie w Tygodniku Studenckim „Politechnik”. W roku 2015 został on wznowiony w zbiorze „Człowiek idzie z dymem” (wydawnictwo Solaris). Zachęcamy do nabycia całego zbioru (np. w księgarni ESEF
Bądź z nami! Podłącz się do naszego nadajnika!
Ślepy przypadek.
Przychylny dla Vonneguta.
Sprawił że Vonnegut był Amerykaninem.
Bywa i tak.
Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Gwiezdne Wojny Historia Horror Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety lektury Lem Linda Masterton Mickiewicz Miś Niemcy Nowak Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Seriale Sienkiewicz Simmons Strugaccy Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twardoch Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wojna Ziemkiewicz Żuławski
[…] przez wrażliwe człowieczeństwoWyznaniaJacek Sobota – Zombizm, czyli apokalipsa wypartaMarek Oramus – Mój pogrzebJudyta Zajonc – Czy pokolenie X znowu będzie odbudowywać świat?Wit Salamończyk – […]