Nowy Pan Kleks czyli Didżej Xavier
Wit Salamończyk - 28 grudnia, 2023Polscy twórcy filmowi zachowują się jakby mieli trochę za dużo pieniędzy. Kręcąc nowego reboota z „Pan Kleks Cinematic Universe” udało im się wydać dużo kasy na sporo fajnych zabawek. Zapomnieli tylko o tym czego „nie kupuje się pieniędzmi”.
Zrobili nienajgorszy film, ale polegli na walce z czterema żywiołami
1. Przegrali batalię o scenariusz (pewnie skasował się w komputerze).
2. Polegli w walce o osobowość Pana Kleksa.
3. Nie udało im się dodać niczego od siebie.
4. Nie ustali naprzeciw geniuszu Brzechwy (poezja), Korzyńskiego (muzyka), czy nawet Gradowskiego (słowa piosenek).
* * *
Pisząc o historii Pana Klekska, postaram się nie rozczulać sentymentalnie, że „kiedyś to było”. Przyznam że moja słynna mama wychowywała mnie w duchu sceptycyzmu do powieści Brzechwy. Jak miała wenę, to ciągle atakowała mnie wywodami, że Ambroży Kleks to był mega dziwak. Zachowywał się jak narkoman i handlarz ludzkim towarem. A dziś skończyłby w zakładzie karnym. Więc generalnie los mnie nie rozpieszczał jako fana tych książek/filmów. Ale pisząc o nowym filmie, nie ucieknę od porównań. Nie chcę zwyczajnie recenzować. Wolę analizować powiązania, zmiany. Relacje.
* * *
Jestem ZA
Ale zacznijmy od pozytywów. Bo jest ich naprawdę trochę. Z tego trzy rzeczy naprawdę udały się w tym filmie. To wilki, kobiety i lekki humor.
* * *
Najpierw wilki
W filmie są one zwane jakoś tak inaczej (zapomniałem jak, a Internet nie chce mi podpowiedzieć). I cały film się zaczyna od wilków.
Kiedy zobaczyłem jak wilki idą przez grotę w jakichś Tatrach – to uznałem że będzie dobrze. Że nikt tutaj nie bawi się w jakieś marvelowskie potwory, półelektroniczne cudeńka. Prawdziwe poprzebierane draby. Jak za starych dobrych czasów. W prawdziwych górzystych sceneriach.
Tych wilków to może nawet było odrobinę za dużo, film może uchodzić za straszny. Ale to było solidne staromodne postacie. Jest ich dużo. Przypominały trochę Fremenów z Diuny. Trochę szkoda że nikt nie pokazał ich fremeńskich umiejętności w walce wręcz. A już sam Wilczy Król Vincent to w ogóle został zrobiony na (tego nowego) Paula Atrydę. Tylko że teraz to wszystkie postaci męskie są robione na Paula Atrydę (to raczej klisza, których wiele mam zamiar wytknąć temu filmowi).
A wśród wilków najokazalej prezentuje się wilczyca. Ale tutaj przejdźmy do kolejnego atutu:
* * *
Po wilkach – kobiety
Jest to znak firmowy tej nowej serii. I kontrowersja. I znak czasu. To znaczy, że w Akademii Pana Kleksa są dziewczyny. Ja uważam że to bardzo dobrze. I z moimi dziećmi ukuliśmy teorię, że jak w opowiadaniu Lema – tak dużo dziewczynek przekradało się do Akademii Pana Kleksa poprzebieranych za chłopców, że z czasem Kleks się zorientował, że nie ma co stawiać tamy koedukacji.
Ada Niezgódka jest naprawdę w porządku i to z jednego głownie powodu – jest to zwykła „pospolita” dziewczyna, nie wyróżniająca się niczym i tym samym naprawdę wzbudza sympatię. Inne dziewczęta (zwłaszcza Ukrainka) z różnych zakątków świata – też budzą ciepłe uczucia.
Ale wszystkie te dziewczynki to jest tło dla Danuty Stenki.
To ona skradła szoł i była najciekawszą postacią żeńską w tym filmie. Jednoznacznie negatywną. I w dodatku doskonale kobiecą – umiała oddać na ekranie całe morze toksycznej kobiecości. Historia niemalże jak u Zapolskiej (Dulska), czy Kuncewiczowej (Cudzoziemska). Zranione żeńskie ambicje, skupionej na sobie wilczej niewiasty, które niszczą społeczeństwa i zatruwają krew innym. Naprawdę takich kobiecych ról, od których ciarki przechodzą po plecach, niechby było jak najwięcej w kinie, zwłaszcza dziecięcym.
Pani Danuto, szacunek. Nie wiem czy to wypada tak mówić, ale wykreowała Pani postać solidnego badassa. I liczę, że wróci Pani w podobnych rolach.
* * *
Lekki humor
Nie trzeba nikogo przekonywać, że tak zwany „lekki humor” potrafi być cięższy od sztangi Dwayne Johnsona. Więc tutaj spieszę z zapewnieniem, że jest sporo lekkości i tego naszego słowiańskiego luźnego humoru. Chociażby tekst że w Akademii Pana Kleksa “spada liczba powołań”.
A główna zasługa to Mateusz grany przez Sebastiana Stankiewicza. Otwierająca scena kiedy lata po świecie i rekrutuje dzieciaki, jest naprawdę zabawna. Trochę sekunduje mu Tomasz Kot w tytułowej roli. Ale jak oglądałem ten duet, to przy całym uwielbieniu dla Pana Tomasza, nie byłem pewien kto jest protagonistą a kto tylko sidekickiem tej historii.
W tych trzech elementach: Wilki. Kobiety. Lekki humor – pierwotna historia została poprawiona, rozbudowana. Uzupełniona z „należnym szacunkiem dla materiału źródłowego”.
No ale jeszcze wspomnijmy o “efektach”.
* * *
Efekty
Panie, ja to nie należę do koneserów efektów specjalnych. Ale trochę się bałem, widząc trailer, że grafika komputerowa skończy się na tym że wszyscy będą tylko biegać po czerwonej trawie. Okazuje się że sztuka obrazu zaspokoiła moje gusta. Zarówno panowie od malowania obrazków, jak i scenografowie, kostiumolodzy, operatorzy – wykonali olśniewającą robotę. Świetnie poprowadzone sceny zbiorowe.
Ale były też chwile, kiedy miałem wrażenie, że w sklepie internetowym była jakaś promocja na wtyczki do programów, na którą połasili się graficy. Pierwsza rzecz z promocji to była obecna we wszystkich Marvelach wirująca dziura w niebie (portal do innego wszechświata czy coś w tym stylu).
Druga taniocha z przeceny to sowa uchodząca za ptaka (czy nawet szpaka) Mateusza. Nie wiem co podkusiło twórców żeby zrobić z czarnego szpaka białą sowę. Można by się też zastanawiać na ile sowa jest ptakiem. Oczywiście jest sklasyfikowana jako ptak, ale czy nie jest to silnie odrębne zwierzę, które ewoluowało inną drogą niż reszta skrzydlatej braci.
* * *
Jestem NAWET PRZECIW
Rozchodzi się o to żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów.
* * *
Scenariusz
Podejrzewam ze nie będę jakimś oryginalnym recenzentem, jak napiszę, że film „Akademia Pana Kleksa” wygląda tak, jakby komuś przyszło do głowy sporo ciekawych, dowcipnych i malowniczych scen. Ale jakby żadną miarą nie udało się tych scen połączyć w jedną całość i w jedną opisywaną historię.
Powiedzieć, ze historia zmierza ku banalnemu zakończeniu – to nic nie powiedzieć. Główne przesłanie i rozwiązanie akcji – może uchodzić jedynie za inicjacyjną dydaktykę dla młodego widza. Nie chce mi się zdradzać fabuły. Ale zarówno Akademia wydaje się być chaotycznym miejscem bez celu, jak bohaterowie zdaję się miotać w dość bezładnym chocholim tańcu, jakby ktoś chciał dorównać sensem filmom Netflixa, czy Amazona. Tylko chyba wziął sobie za wzór nie te filmy co trzeba.
Poznawszy postać Ady Niezgódki – małej co jeździ elektryczną hulajnogą i wszystko musi mieć zaplanowane, czyli takiej niby „typowej rozwydrzonej nastolatki” – zapałałem tęsknotą do pierwotnych postaci u Grabowskiego. Adasia, który był łobuzem ze zwykłego podwórka. Pietrka – który był samotnym sparaliżowanym dzieciakiem na wózku w szpitalu. Czy dzieciaki z domu dziecka w „Panie Kleksie w kosmosie”. Był to taki prosty ale bardzo empatyczny przekaz, że Pan Kleks to bohater, maluczkich, pokrzywdzonych przez los. Że bajki Kleksa dają im godność, z której odarło ich życie. A w nowej wersji Kleks stał się selekcjonerem uzdolnionej młodzieży z wielkich miast, która pragnie „zarządzić swoją karierą”.
* * *
Postać Pana Kleksa
Ambroży Kleks w nowej odsłonie, to dość chaotyczny kabotyn.
W zamierzeniu miał to być chyba nieszablonowy pedagog, przeciwieństwo nudnych zwykłych nauczycieli. Wyszło niestety trochę jak we współczesnej szkole. Z moich obserwacji wynika, że najbardziej uciążliwi dla uczniów są pedagodzy, którym wydaje się że są inkarnacją Johna Keatinga ze „Stowarzyszenia umarłych poetów”. Uważają się za „otwartych na młodzież” i „równych”. A w rzeczywistości są niezorganizowanymi, neurotycznymi wampirami, wysycającymi z uczniów chęć do angażowania się. Jeżeli twórcy chcieli swoją wersją Kleksa sparodiować takich belfrów, to chyba im się udało.
Kim jeszcze jest Pan Kleks. W nowej wersji jest to didżej który miksuje tłuste beaty. A do tego swego rodzaju profesor Xavier z X-Menów – bo wszyscy jego podopieczni posiadają jakie ukryte moce, jak jacyś mutanci właśnie, których skoszarowano w zameczku podobnym do tego w X-Menach i którzy uczą się swoich supermocy (które, dodajmy nie za bardzo wiadomo na czym polegają, oprócz tego ze w każdej superekipie musi się znaleźć ktoś od opowiadania dowcipów, jak Uma Thurman w Pulp Fiction)
Zaznaczam że jestem wielkim fanem kunsztu Pana Tomasza Kota. Ale niczym Henry Cavill w Wiedźminie – zderzył się on z bardzo modnym obecnie trendem w kinematografii – zwanym „leniwym pisarstwem”.
Przy okazji można się jeszcze zastanowić nad pacyfizmem. Bo Nowy Pan Kleks to pacyfista i główne przesłanie filmu jest pacyfistyczne. Kto mieczem walczy, od miecza ginie. Lepiej jest podejść do wroga pokojowo. A jeden z niewielu sensownych dialogów Kota/Kleksa to ten w którym opowiada Adzie Niezgódce, o tym czym jest egoizm i jak się go pozbyć.
I ja wcale nie jestem przekonany, że pokojowe rozwiązywanie konfliktów jest złe. Jezus uczył porzucić miecz. A po nim Ghandi. Niemniej w zamierzeniu twórców, młodzi widzowie za dwadzieścia lat, zamiast bronić swojej ojczyzny z karabinem/tabletem/padem/saperką w dłoni – powinni walczyć o pokój malując kredkami kwiaty na chodniku pod ambasadą Rosji, lub próbując „przytulić i wysłuchać” kolejnego Putina, jak to próbowali robić zachodni politycy, czy papież. Gratuluję ambitnych celów.
No a czy “stary” Kleks był pacyfistą? W pierwszej z filmowych części wprawdzie bez walki pozwolił zniszczyć akademię Adolfowi a potem Filipowi, ale pierwszego ostatecznie rozmontował przemocą, a drugiego bezwzględnie zamienił guzik.
W drugiej części Pan Kleks i jego marynarze (i rzecz jasna wynalazcy) też nie bawił się w empatię i pacyfizm – wydali regularną bitwę robotom Wielkiego Elektronika. Bez skrupułów mordował przy użyciu makaronu. Ingerował w wewnętrzne sprawy niczym NATO „szczekające u bram Rosji”. Dodajmy też że Pan Kleks doskonale znał Kung Fu.
Dla przeciwwagi zauważmy że w zakończeniu książkowych „Podróży Pana Kleksa” Ambroży jest mniej wojowniczy i w finale ponosi swego rodzaju mesjaszową ofiarę z siebie – zamieniając się ostatecznie w butelkę atramentu.
* * *
Nowość i oryginalność?
Wiadomo że tworzenie kina to zręczne „zżynanie” motywów od innych (tak twierdził Kieślowski). Ale najlepsi twórcy (w tym Kieślowski) zżynają sprytnie. Filmowcy po prostu muszą dodawać coś od siebie. Nie przymierzając Grabowski pewnie miał jakieś wzorce przed oczami (na przykład starszy o trzy lata genialny serial Arabella) ale stworzył w ubogiej stanowojennej kinematografii nową jakość. Nie widać tutaj klisz tylko lepszą lub gorszą próbę oddania na ekranie swojej wewnętrznej wizji. Niech mi ktoś powie, jakie schematy powielała stara Akademia Pana Kleksa, czy szalone Podróże… Nawet Pan Kleks w Kosmosie, choć nieudany, był mówiony własnym językiem.
U początków lat 80 świat zmieniali twórcy tacy jak Lucas, Zemeckis czy Spielberg. I ich Skywalker, Indiana oraz McFly burzyli obraz dotychczasowego kina i tworzyli nową jakość. I tak się postępuje chcąc dostąpić do artystycznego parnasu i chcąc być zapamiętanym dłużej niż kilka miesięcy. Trzeba pokłonić się opowieści, literaturze. To trudna sztuka, ale młodzież jest teraz tak wykształcona ze schematów fabularnych, że szybko wyczuwa bezradność scenarzysty.
Bo filmowo mamy tutaj wspomnianą już szkołę profesora Xaviera. Latanie na tle księżyca w stylu Batmana. Umizgi do marvelowskich pejzaży i motywów „przywracania równowagi we wszechświecie”. Jest tajemniczy motyw wzięty z filmu Obcy, ósmy pasażer Nostromo. Ale przede wszystkim jest to powielona fabuła VII części Gwiezdnych wojen – Przebudzenia mocy.
Nie wierzycie? Popatrzcie. Mamy dziewczynkę, która jak Rey Skywalker radzi sobie jakoś w brutalnym świecie, ale przeszłość jej rodziców skrywa mgła tajemnicy. Jej ojciec zaginął w tajemniczych okolicznościach. Dziewczynka ma jednak jakieś niewyjaśnione koneksje rodzinne z najpotężniejszymi rodami w Galaktyce. Ma też moc – która nie do końca wiadomo jeszcze na czym polega – chyba na robieniu baniek mydlanych. I zostaje brutalnie wciągnięta w walkę z siłami ciemnej strony mocy. A siły ciemnej mocy niczym Nowy Porządek latają od świata do świata i przejmują władzę.
Dziewczyna ponosi porażkę w starciu z czarnymi wojami, ale przede wszystkim musi się zmierzyć ze swoim wewnętrznym wrogiem – i tutaj na chwilę cofamy się do Imperium Kontratakuje – i Luka Skywalkera mierzącego się ze sobą w grocie. Kiedy już jej trening jest ukończony, następuje „powrót Jedi” i zmierzy się ona ze swoim wielkim wrogiem, ale nie przy użyciu brutalnej siły, tylko “po dobroci”. Jej główny antagonista, oprócz tego ze wygląda jak Paul Atryda, to może się też kojarzyć z Adamem Driverem w roli Kylo Rena. I tak jak z Kylo Renem, czy nawet Darth Vaderem – zamiast się bić, należy się zbratać i wtedy wszystko będzie dobrze.
A na koniec zobaczymy Luka Skywalkera medytującego na upstrzonych zielenią zboczach skalistych gór, który na pewno pojawi się w następnej części.
Taka to świeżość i oryginalność. Tylko twórcy Pana Kleksa chyba nie zauważyli, że najnowsza trylogia Gwiezdnych Wojen należy do tych nieudanych. Ale nawet w amerykańskim pierwowzorze bohaterka Rey używa raczej miecza, a nie komicznego języka przemawiając do wilków psychologiczną nowomową „posłuchajcie Wilki – ta złość i nienawiść, to nie są wasze emocje…”
Z podobieństw, to muszę żartem przyznać, że otwierająca (podkreślam, bardzo udana) sekwencja werbowania młodzieży w różnych zakątkach świata – bardzo kojarzy mi się z głośnym filmem „Sound of freedom” i podobną sekwencją, pokazujące jak gangi handlarzy dziećmi werbują przyszłe ofiary pedofilii w latynoskich ubogich favelach, łudząc ich karierą w szkołach artystycznych.
Na pewno moja mama uśmiecha się teraz z nieba „a nie mówiłam, że ten Kleks to groźny przestępca?”. Ale wspominam o tym tak w ramach żartów. Jest to odwieczny dylemat literatury dla młodzieży – jak się pozbyć nudnych rodziców. Gdzie Jonka i Jonek mają swoje rodziny? To dlatego Bahdaj, czy czasem Nienacki – umieszczał swoje fabuły pośród marginesu społecznego, dzieci które wychowywała ulica a nie dorośli. A Lewis (Narnia), czy Leżeński (cykl powieści o Jarku i Marku) używali wojny żeby dzieci oderwać od swoich domów. Albo po prostu akcja dzieje się podczas wakacyjnej przygody. A Astrid Lindgren nie mogła zrobić inaczej, jak zabić braci Lwie Serce, żeby mogli w spokoju przeżywać ciekawe perypetie z dala od nudnego domu rodzinnego.
Mimo wszystko jako oryginalny wkład – traktuję słowiański styl tego filmu. Mimo że zaczyna się w Nowym Jorku. A najbardziej spodobał mi się pewien niuans. Dzieci z różnych stron świata muszą znaleźć wspólny język dla porozumiewania się. Piją więc wodę z „fontanny Babilon”. I poznają wspólny język. A jaki język jest językiem uniwersalnym? Język polski! Skąd o tym wiadomo? Bo Ada Niezgódka nie musi pić wody fontanny, żeby wszystkich rozumieć.
* * *
Muzyka
To w miarę oczywiste, że widzowie będą zwracać uwagę na muzykę. Bowiem to co stworzyli Brzechwa/Grabowski/Korzyński – to było opus magnum. To mierzenie się z gigantem. To było mission impossible. I niestety ta misja okazała się faktycznie „impossible”.
Przyznam na wstępie, że jestem pewnie marudnym starcem. I to fakt, że miaucząca Sanah, mimo że wypełnia bez trudu Stadion Narodowy, nie może się w moich oczach równać ostrymi głosami Sośnickiej i Ostrowskiej (szlagiery obydwu pań zostały przerobione na współczesną modłę). No ale nawet honorując piosenki Sanah i aż siedmiu innych wokalistek (to kolejny element women liberation) , to coś mało nam zaproponowano. Gdzieś poza filmem jest piosenka promocyjna na którą spędzono Mroza, Rojka, Sokoła, Brodkę i innych którzy raczą nas muzyką, która piętnaście lat temu mogła uchodzić za nowatorską.
Twórcy, mimo że nagrali dość dużo muzyki, to ją raczej ze wstydem poutykali po kątach. Mimo że współczesna widownia szaleje na punkcie musicali, to tutaj praktycznie nie ma odgrywanych piosenek a najbardziej musicalowy jest song Alberta trzymającego się lodowej kry. Zwłaszcza brakuje nowych piosenek. To nawet pozytywny szacunek dla „materiału źródłowego” – powielenie pięciu piosenek z oryginalnej Akademii. Scena pokazująca jak dzieci freestylem wykonują „Na wyspach Bergamutach” – wyszła całkiem zgrabnie na syntezatorach Jeana Michela Jarre i pokazuje poetycką ideę „absurdalnych rymowanek”. Ale wszystkie piosenki brzmią gorzej. Chóry dziecięce są niedbale nagrane.
Przestrzeni nadaje utrzymana w klimacie retro muzyka syntezatorowa. I jest to też pewnego rodzaju hołd dla Andrzeja Korzyńskiego, jednego z pionierów polskiej el-muzyki, który w oryginale stworzył całą elektroniczną suitę. Jest to artysta, którym wszak obecnie zachwycają się londyńscy DJe, którzy w klubach samplują jego motywy.
Ale nawet te syntezatorowe utwory, w porównaniu do błyskającej wielobarwnymi pomysłami muzyki Korzyńskiego wyglądają ubogo i prymitywnie. Królują monotonne arpeggiatory i bity “ściągnięte z internetu”.
A teksty? Pamiętajmy, ze wiersze Brzechwy zostały w drugiej części mocno rozbudowane o teksty Grabowskiego. I choć nie tak poetyckie, to były one naprawdę niezłe. Właśnie musicalowe. Co takiego dodali twórcy Nowego Kleksa?
Wstyd to przyznać, ale jedyne co zostało dodane to:
- drętwe slogany wzięte rodem z kolejnej produkcji “Męskie Granie” w piosence promocyjnej
- Brzechwowskie powiedzonko „a to feler”
- teksty typu “gdy mam smutny fejs, odwrócony smile, to żaden wzrusz”
- dodanych do Brzechwy parę „zabawnych” linijek o robieniu kupy.
Naprawdę?! Czy nie dało się inaczej? Czy Nowy Kleks ma się (nomen omen) kojarzyć młodzieży z popuszczeniem w bieliznę? Bo twórcom chyba ewidentnie się kojarzył. To wstrętne, ale prawdziwe, więc o tym wspominam mimo zniesmaczenia.
Wracając do muzyki, usłyszałem jeszcze krótki fragment „Płoną góry, płoną lasy” Czerwonych Gitar. I wpleciony (chyba z nudy) fragment melodii „Obój Gabriela” autorstwa Morricone. Nie mam pojęcia po co były te muzyczne crossovery.
Na koniec refleksja z obserwacji widowni. Widownia była pełna po brzegi (działa sentyment rodziców, którzy prowadzą swoje pociechy). Dzieciom, których się pytałem – „podobało się”.
Ale nie słyszałem na sali ani płaczliwych głosów „mamo boję się”, ani wybuchów śmiechu. I to nie jest dobry znak.
Wit Salamończyk
Jeden to Kajtuś Czarodziej z powieści Janusza Korczaka – jest jak Łowca Jeleni.
Drugi to Kajtek Czarodziej z filmu opartego bardzo luźno na motywach tejże – jest jak Władca Depresji.
Różnice są znaczne.
Zderza się ze sobą przemyślana literatura i nieprzemyślany film.
Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Gwiezdne Wojny Historia Horror Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Masterton Mickiewicz Niemcy Parowski political fiction Postapo Rak Reymont Romantyzm Rosja Seriale Sienkiewicz Simmons Strugaccy Stuhr Szyda Słowacki Tolkien Twardoch Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wojna Ziemkiewicz Żuławski