
Wyprawa I+II Powódź, Mistrz Lem i gustowny prezencik
Trzydzieste Plenum - 2 stycznia, 1997Redaktor Trzydzieste Plenum
Preludium, w poszukiwaniu Popa Iwana
Na dzień dobry – małe wspomnienie mojej wyprawy sprzed lat sześciu:
Czas – przełom lipca i sierpnia 2002.
Osoby – Kolega D. oraz niżej podpisany.
Budżet – dojazd do Przemyśla, a do tego sto dolarów na głowę, połowa przywieziona z powrotem!
To było po zakończeniu studiów, a nawet pamiętam dokładnie iż wyjazd miał miejsce dzień po oblanym przeze mnie egzaminie na prawo jazdy. Ruszyłem dłuuugo jadącym pociągiem wczesnym wieczorem z Poznania, D. (przebywający u Rodziców w Nowym Sączu) dosiadł się w Tarnowie. Pamiętam że lał deszcz….
Rano byliśmy w Przemyślu. Ledwośmy wysiedli z pociągu, podeszła do nas starsza pani z hasłem: „Panowie z plecakami – potrzebny transport do Lwowa? 15 złotych.” Poszliśmy więc za nią.
Czekaliśmy na autobus mniej więcej godzinę. Trochę nosiły nas nerwy, a pani na każde nasze pytanie odpowiadała „Tak tak, już jedzie” albo „Zaraz będzie”. Ale czekało się dość fajnie – przy skarpie nad Sanem, z pięknym widokiem na położone na wzgórzu przemyskie stare miasto, z wystrzeliwującymi tu i tam wieżami.

Przeprawa przez granicę nie była szczególnie bolesna. We Lwowie wymieniliśmy walutę, znaleźliśmy pociąg jadący w góry. Pierwszą przygodą było kupienie biletu na pociąg – pani poprosiła nas o paszporty i nazwiska. Okazało się że musiała wstukać na bilety nasze nazwiska, ale – alfabetem ukraińskim! Wyglądało to niesamowicie. Pociąg przyjechał, każdy wagon miał swojego opiekuna, który przy wejściu sprawdzał i zabierał(!) bilet. Wysiadając na naszej stacji docelowej zapomnieliśmy grzecznie poprosić o zwrot biletu i w ten sposób potencjalna piękna pamiątka przepadła.
Pociąg to osobna opowieść… Osiem godzin (planowo sześć i pół) w pełnym słońcu, w wagonie w którym nie otwierało się żadne okno. Wagon tzw. płackartnyj składał się z rzędu prycz, nieoddzielonych od siebie żadnymi drzwiczkami ani ścianami. Upał i zaduch był nieznośny, już po godzinie 90% składu podróżnych (sami mężczyźni chyba) pozbyło się koszul i jechali(śmy) tak dalej półnadzy. O stanie technicznym toalety lepiej nic nie mówić.
W Worochcie byliśmy jakoś przed 23.00. Zaszliśmy do jakiegoś schroniska, lecz zapach i roje much milcząco namówiły nas, by iść gdzie indziej. Ruszyliśmy więc drogą (dochodzi północ!) w stronę Wierchowiny (przed wojną nazywającej się Żabie, jedno z centrum kultury huculskiej), ufni że gdzieś znajdziemy miejsce na rozbicie namiotu. Miejsca nie znaleźliśmy, za to znaleźliśmy sympatyczną panią, która po krótkiej pogawędce poprowadziła nas w głąb lasu, do swojego domku, dała nam łóżka, a rano obudziła o takiej porze, byśmy zdążyli na autobus, a także zrobiła śniadanie.
Z autobusu wysiedliśmy w Ilci, by następnie pokonać rozsypującym się asfaltem około 9 kilometrów i stanęliśmy w Dzembroni. Tu zaczęła się mozolna wspinaczka, mająca doprowadzić nas na Popa Iwana.
Torpedowani przez wiatr, deszcz i kłamliwe mapy spędziliśmy błąkając się jakieś 3 dni, Popa Iwana nie znalazłszy, znalazłszy za to między innymi miły wodospad i tajemnicze obozowisko, zamieszkałe przez kilkadziesiąt osób płci obojga, którzy… chodzili kompletnie nago.
Nie widząc szans na poprawę pogody, poddaliśmy się i zeszliśmy do Dzembroni. Następnie trafiliśmy do Ilci, gdzie chcieliśmy rozbić namiot, a rano złapać autobus w stronę Worochty. Dobrym miejscem na rozbicie namiotu wydało się nam boisko piłkarskie – bo skoro ochoczo łaziły po nim krowy, to chyba mały namiocik przez jedną noc murawie nie zaszkodzi? Ale najpierw do sklepu/baru Mrija (po ukraińsku marzenie; jak skomentował D. – pewnie o jakimś transporcie stąd), żeby coś zjeść i wypić…
Około trzeciego-czwartego piwa zrobiło się ciemno i zaczął lać deszcz. Nie uśmiechało się nam rozbijanie namiotu w takich warunkach i podjęliśmy twarde negocjacje z barmanem w kwestii przenocowania w barze. Udało się, otworzył nam jakiś tajemniczy pokoik na zapleczu, z wystrojem w którego skład wchodziły: potężny stół, dwie ławy oraz grube czerwone sukno w ramach zasłon okiennych.
Rano złapaliśmy autobus do Worochty, stamtąd pociąg do Iwano-Frankowska (przedwojenna polska nazwa Stanisławów. To w tym mieście w katedrze ma miejsce pamiętna scena mszy pogrzebowej za Wołodyjowskiego), stamtąd znów autobus do Lwowa. Znalazłszy się w tym mieście, najpierw poszliśmy się z przeproszeniem nażreć, potem dopiero zajęliśmy się kwestią noclegu. Szczęście nam sprzyjało – pod pomnikiem Mickiewicza spotkaliśmy Polaków, którzy, jak się po chwili okazało, właśnie zwolnili bardzo przyjazną kwaterę i zaprowadzili nas tam.
Trafiliśmy do kamienicy w samym centrum Lwowa, przy Placu Katedralnym, do mieszkania przemiłej starszej Polki. Dwa dni zajęło nam zwiedzanie tego jedynego w swoim rodzaju miasta (Stare Miasto, Wysoki Zamek, Cmentarz Łyczakowski). Ciekawsze przygody: gdy wychodziliśmy z jakiegoś kościoła po zwiedzeniu go, zagadnęła nas po polsku jakaś staruszka. Powiedziała że od razu po nas widać żeśmy Polacy, że Ukraińcy nie weszliby sobie ot tak, zwiedzić kościoła. Napój który stał koło Coca-Coli i wyglądał jak tamtejsza odmiana Fanty okazał się napojem alkoholowym o smaku pomarańczowym i zawartości alkoholu 7%. A gdy weszliśmy, celem zwiedzenia, do Katedry – właśnie rozpoczęła się tam msza święta po polsku.
No i pieszo przez przejście w Medyce, wśród „mrówek” – wtedy to była prawdziwa przygoda!
* * *

Wyprawa druga – Powódź, Mistrz Lem i gustowny prezencik
Sześć lat później w lipcu 2008, wszystko zaczęło się od tego, że planowaną od kilku tygodni Wyprawę zakłócił element niespodziewany. Element zaistniał w czwartek około 22.30, czyli na 21 godzin przed zakładanym wyjazdem z Poznania. Elementem okazało się niewinne pytanie koleżanki O. z Warszawy o możliwość udziału. Potrzymaliśmy dziewczynę w niepewności gdzieś tak do piątkowego południa, po czym skład ekipy oficjalnie wzrósł do ilości trzech osób. Wprawdzie baliśmy się nieco jak O. zniesie trudne (zwłaszcza w aspekcie ogólnie pojętej higieny) warunki; jak się okazało – bardzo niesłusznie.
Zatem wespół z W. we wczesny piątkowy wieczór wsiedliśmy w pociąg. Rankiem zawitaliśmy w Przemyślu, a tam już na peronie oczekiwała nas O. Która już okazała się przydatna, ponieważ zabrała kompas. Ja swój zostawiłem w Poznaniu. Podobnie jak kupiony z taką radością kapelusz… Pamięć na starość wysiada.
SOBOTA
Śniadanko w dobrze mi znanym z różnych eskapad przydworcowym barze w Przemyślu. Przejście na drugą stronę torów i klasyk nad klasykami – czyli busik do Medyki i przygotowanie do pieszego przekraczania granicy. Nie jest tak źle, jak bywało. Tłumy drobnych przemytników są wyraźnie mniejsze. Turystów z plecakami pogranicznicy dość chętnie przepuszczają bokiem, poza kolejką. Krótka dyskusja (właściwie słuchanie krzyków) z ukraińską panią celnik, która koniecznie upierała się, że nie puści nas, póki w deklaracji pobytu na Ukrainie, w rubryce „Miejsce pobytu” obok „Czarnohora” lub „Karpaty” nie dopiszemy magicznego słówka „pieszo”. Ale problem szybko minął i już po chwili siedzieliśmy w busie do Lwowa.
We Lwowie mamy jakieś 3 godziny do pociągu w Karpaty. Najpierw więc poszliśmy kupić nań bilety.
Zrobiliśmy z siebie totalnych osłów, jako że informację pani w kasie o kwocie do zapłaty zrozumieliśmy nie do końca wyraźnie i miast przekazać jej 39 hrywien, wesoło wyłożyliśmy 390. Kobieta zrazu osłupiała, potem już targnął nią śmiech, a nami solidne buraki na twarzy.
Krótka wymiana walut, mały obiadek, małe zakupy – i do pociągu. Wagon płackartnyj (czyli rząd prycz), choć zapłaciliśmy za niższą klasę! Wypijamy z W. po dwa piwa, dopiero później rozpoczynają się rozmowy ze współpasażerami.
A ci dziwują się wielce co też nam odbiło, bo przecież jedziemy… w środek powodzi! Wysoka fala i opady w Beskidach Wschodnich utrzymują się od dobrych kilku dni, nie wiadomo nawet czy pociąg dojedzie do celu.
Ba – czy dojedzie do połowy planowanej drogi. Oczywiście dojeżdża gdzie trzeba, chociaż zalane pola, drogi i ogólnie wysoki stan wód często towarzyszą nam za oknem. Piwo zmienia się w wódkę, w roli towarzyszy podróży zaś starsi Ukraińcy ustępują miejsca młodszym (z nimi bardziej póki co zaprzyjaźnia się W.) oraz dwóm Niemcom (ci na razie raczej wiodą miłe rozmowy z O. i ze mną). W głowach trochę szumi, a za oknem zupełna ciemność, ale pani wagonowa obiecuje poinformować nas, gdy będziemy dojeżdżać do miejsca gdzie chcemy wysiąść, czyli do Worochty.
Jednakowoż nas nie informuje. Zdążamy z O. wyskoczyć na peron. Nie zdąża W., a gdy już zdąża, okazuje się, że nie wziął plecaka, myśląc że zatroszczyliśmy się o ten drobiazg. O drobiazg próbuje zatroszczyć się O., porywając plecak… jednego z Niemców, co staje się dla nich pretekstem do wspomnienia kawałów o Polakach z zachodniej strony Odry.
Koniec końców O. i ja zostajemy na dworcu w Worochcie, a W., nie zdążywszy znaleźć plecaka i wyskoczyć, wespół z pociągiem znika nam z oczu….
Dzwoni że znajdzie nas jakoś jutro. Znajdujemy więc (a zaczyna się niezła ulewa) nieprzyzwoicie drogi nocleg w schronisku w centrum Worochty i spokojnym snem kończymy pierwszy dzień wrażeń.
NIEDZIELA
Nie tyle wstajemy, co zostajemy wygonieni z pokoju około 8.30 przez panią, która krzyczy że „ludzie czekają” i musimy zwolnić pokój. Ale co ona wie o życiu, przecież O. musi jeszcze skorzystać z łazienki, póki mamy jakikolwiek dostęp do ciepłej wody. Zatem jakieś pół godziny później lądujemy na placyku w centrum Worochty, gdzie zamiar mamy do skutku czekać na W. Tenże pojawia się jakoś po południu, w towarzystwie znanych już Niemców i streszcza przygody. Otóż Ukraińcy obiecali Niemców i jego podprowadzić w jakieś sensowne miejsce do spania, oni jednak po jakiejś godzinie przedzierania się przez ulewę, wodę niemal po kolana, zalane drogi i pola, rezygnują.
Ukraińcy, niepomni na informacje strażnika parku narodowego o śmiertelnych ofiarach powodzi w okolicy, idą dalej przed siebie, cholera wie dokąd. W. z Niemcami spędzają noc pod wiatą, a rano wracają na stację, na której wysiedli i łapią pociąg do Worochty.
Nasze przywitanie i posiłek trochę trwa. Następnie żegnamy Niemców, którzy obierają inną trasę. Próbujemy znaleźć busa/taksówkę/cokolwiek w kierunku Dzembroni tudzież chociaż do Ilci, czyli w kierunku Werchowyny. Miejscowi ze znawstwem, którego nie dostrzeglibyście u mnie nawet gdybym mówił o punk-rocku czy „Mistrzu i Małgorzacie” twierdzą jednak że „panie, nie da się”, „zalane, nieprzejezdne”, „nikt was tam nie weźmie”. Zgodnie mówią zaś, że jedynym możliwym sposobem wyjścia na grzbiet Czarnohory jest wyjście z Zaroślaka. Zaroślak to niespecjalnie miłe miejsce, wielki, brzydki budynek pod zboczami Howerli, będący głównie bazą przygotowań olimpijskich i raczej niechętnie przyjmujący indywidualnych turystów. Ale co robić – znajduje się nawet taksówkarz, który podejmuje się nas tam zawieźć. Dowozi nas jednakże tylko do szlabanu w Zawolei. Tam jest granica parku, normalnie puszczają dalej za drobną opłatą. Tym razem nie puszczą – „nie przejedzie pan”. Nas pieszo też nie chcą puścić, proponują rozbić się namiotem przy szlabanie i czekać na jutrzejszą pogodę. Wreszcie, dzięki pojawieniu się kilku osób więcej (polska ekipa, którą poznaliśmy już, próbując znaleźć transport w Worochcie) i negocjacjom nieocenionej w tego typu sytuacjach Oli, otrzymujemy wymarzone przepustki i ruszamy w górę. Fakt, nasz taksówkarz by nie przejechał, po drodze przekraczamy bowiem takie rozlewisko, że moje i W. buty są już mokre do końca górskiego etapu naszej wyprawy. O. wykazuje więcej sprytu, przekraczając przeszkodę boso.

W Zaroślaku oczywiście na nocleg nas nie przyjmą, ale nie mają nic przeciwko rozbiciu namiotu, gdzie nam się żywnie podoba. Nam nie chce się nawet i tego (bo co chwilę albo pada, albo zaraz będzie padało), wybieramy nocleg pod drewnianą wiatą. Przyznaję że mam mocną pokusę zanocowania w małej przytulnej kapliczce (jest otwarta!), jednak jakoś nie potrafię tego zrobić. A wiata przechowuje nas całkiem sympatycznie.
W tym też miejscu po raz pierwszy spotykamy się ze specyficznym rodzajem ukraińskich napojów chłodzących, o zawartości alkoholu 8%. Są to rum-cola i brandy-cola.
PONIEDZIAŁEK
Nagle zrobiło się całkiem ładnie i słonecznie. Dość szybko więc, po dopełnieniu odpowiednich czynności higienicznych w płynącym tuż przy wiacie Prucie, ruszamy w górę. Po jakimś czasie trafiamy na TEN moment – przedwojenne słupki graniczne polsko-czechosłowackie. Wędrówka ich śladem będzie główną częścią naszej trasy w najbliższych dniach. Żmudnie wspinamy się zboczami Howerli, dość często mijani przez niedzielnych turystów z Ukrainy, dla których zdobyć Howerlę jest punktem honoru. Mają dresy, klapki itp., ale maszerują dość raźno, a i na wódkę czasem się zatrzymują.
Widzimy nawet ekipę, która skończoną flaszkę rzuca w las. Bo powiedzmy jasno – nasi południowo-wschodni sąsiedzi niespecjalnie dbają o poziom czystości własnych gór.
Na wypłaszczeniu pod Howerlą spotykamy ofiarę tego rodzaju turystyki – mimo pomocy kolegów i łykania naszej wody, niejaki Andriej nie jest w stanie podnieść się z trawy i prostym krokiem kontynuować wędrówki. A my wspinamy się coraz wyżej, odsłaniają się coraz bardziej bajeczne widoki. Mi trochę ciąży plecak (mam w niego najwięcej napchane, a prócz tego niosę namiot), a przy okazji od razu rozprawmy się z jednym faktem – następnego dnia dostaję solidnych zakwasów na udach, a dnia kolejnego włączają się problemy z kolanem. Chodzić chodzę, ale niespecjalnie szybko i okazuję się najwolniejszym członkiem ekipy.
Po chwili Howerla, najwyższy (2061 m npm) szczyt Ukrainy i całych Beskidów zdobyta! Na szczycie trójząb, jakiś maszt, krzyż, tablica honorowa od Juszczenki i sporo ludzi, a i śmieci niemało… Słowem, niezbyt fajne to miejsce, nie polecam (poza ideą „zaliczenia” najwyższej góry). Po chwili zaczyna się chmurzyć i wiać, schodzimy na boczną grań, w kierunku zachodnim, w stronę Pietrosa. Po drodze cieszy nas kilka miejsc dogodnych na rozbicie namiotu. Ale po co nam rozbijać namiot, skoro na Połoninie Skobeckiej spotykamy znów rewelacyjną wiatę! Rzucamy plecaki w kosodrzewinę i kontynuujemy marsz. Ten fragment wędrówki (trasa Howerla – Przełęcz Harmanieska) jest po prostu uroczy. Piękna i nietrudna ścieżka, wspaniałe widoki… Wreszcie stajemy u stóp Pietrosa, na Przełęczy Harmanieskiej. Podejście, które przed nami, jest jednym z najgorszych, jakie spotkałem w życiu, do pokonania jest prawie 500 metrów różnicy poziomów. Tłumy już zniknęły, pojawiają się pasterze ze sporym stadem… Jakieś półtorej godziny i Pietros (2021 m npm) zdobyty. O pięknie szerokiej panoramy nie ma co znowu pisać, bo tak było już do końca.
Wracamy, okazuje się że nikt ani nie zajął naszej wiaty, ani nie zabrał plecaków z krzaków. O. zmierza dzielnie do strumyka na codzienny prysznic, my z W. z pomysłowością, która znalazłaby uznanie w oczach Adama Słodowego, uszczelniamy wiatę tropikiem od namiotu. Nie daje się niestety długo utrzymać ogniska, drewno wokół jest zbyt mokre. Zasypiamy.
WTOREK
Wstajemy, robimy to co się robi rano i z powrotem ruszamy pod Howerlę. Tym razem jednak mijamy ją trawersem. I rozpoczyna się zarazem niemal najpiękniejszy i najgorszy fragment naszej wędrówki. Najpiękniejszy – bo trasa wiedzie ciągle odsłoniętym grzbietem, z rozległymi panoramami, gdzie wokół wyłącznie góry i góry – zarówno ukraińskie, jak i rumuńskie. Najgorszy zaś – bo pogoda tego dnia jest bardzo kapryśna, zlewają nas chyba ze trzy ulewy, w nie tak wielkiej odległości widzimy też pioruny. Po południu schodzimy z grani w kocioł pod Gutin Tomnatykiem, którego środek zajmuje polodowcowe jezioro Briebienieskuł. Tam, jedyny raz podczas Wyprawy, rozbijamy namiot. Pada….
ŚRODA
Nie pada, słoneczko i bezchmurne niebo. Wracamy na grań i kontynuujemy wędrówkę na południe, zdobywając między innymi Briebienieskuł, drugi (2037 m npm) szczyt Ukrainy i całych Beskidów. Jako góra, on chyba podoba mi się najbardziej. Pogoda jednak zmienia się jak w przysłowiowym kalejdoskopie. Nie ma na szczęście deszczu, jest za to solidna mgła. Szlak nie jest znakowany, ewentualnie jest, ale bardzo umownie. Nieocenioną rolę spełniają słupki graniczne.
Pogoda polepsza się, docieramy w końcu na kolejny dwutysięcznik – słynnego Popa Iwana (2028 m npm). To ten szczyt z którym miałem porachunki. Ten, na którego szczycie wznosiło się wielkie polskie obserwatorium astronomiczne – pracowało tylko kilkanaście miesięcy.
Potem niszczało nieużywane, ale jako że zbudowano je bardzo solidnie, ruina wciąż jest ogromna i robi kolosalne wrażenie. Teraz chcemy już schodzić i powoli opuszczać piękne góry z trudną pogodą. Na Przełęczy Nad Kwadratem spotykamy znajomą już polską ekipę i rozpoczynamy zejście. Zejście jest bardzo długie, ale raczej zgodnie stwierdzamy że to najpiękniejsza trasa. Tym razem wiedzie nas podnóżem kotła. Pełno jagód, kosodrzewiny, widoków spadających stromo z wielką prędkością z górskich ścian potoków, tworzonych przez nie wodospadów… Dodatkowo W. zauważa że jest to podręcznikowa trasa do nauki geografii – doskonale wyróżniają się zmieniające się piętra górskiej roślinności: od nagich skał, poprzez hale, las iglasty bez poszycia, z poszyciem, wreszcie las liściasty i pastwiska. Ścieżka nie jest często używana, więc znów czekają nas bagna, mokradła. Już chyba nawet O. ma mokre buty.

A nocujemy w Chatce U Kuby. Na wysokim zboczu, w granicach administracyjnych Dzembroni chatkę, już od niemal dziesięciu lat, prowadzi Kuba. Polak, którego różne koleje życiowe przygnały na Huculszczynę. Prócz nas i Kuby w chatce są jeszcze trzy osoby – wieczór upływa na rozmowach, wspomnieniach, piciu wódki (która, w przeciwieństwie do chleba, spokojnie jest do dostania w sklepie). Tu najwięcej dowiadujemy się o aktualnej sytuacji powodziowej, wioskach odciętych od świata, trzydziestu śmiertelnych ofiarach, helikopterach dowożących chleb, w najbardziej poszkodowane rejony. Miejsce jest z innego świata, zagubione w górskiej dolinie, acz dość wysoko – więc i widoczek na pasmo Kostrzycy przedni. Kuba śmiało mówi: „Zostańcie ile wam się podoba” (zwłaszcza O. próbuje namawiać). Odkładamy decyzję do rana, ale raczej przyjdzie nam już opuszczać góry….

CZWARTEK
No i opuszczamy. Wydostajemy się z doliny Dzembroni, dochodzimy do ujścia Bystreca do Czarnego Czeremoszu, po czym drogą wzdłuż tego ostatniego zdążamy do szosy Werchowyna-Worochta. Droga wzdłuż Czeremoszu rzeczywiście jest nieprzejezdna (tym samym Bystrec, Dzembronia, Szybene, czy Burkut są komunikacyjnie niedostępne), zerwane zbocza, wielkie kałuże czy wręcz lawiny błotne (lezę przez toto w błocie po kolana). W stronę przeciwną do naszej zdążają obładowani zakupami mieszkańcy odciętych terenów. Wracają z Kraśnika, bo to ostatnia wioska, do której da się dojechać i w której sklep jest zaopatrzany na bieżąco. W Kraśniku zażywamy serdecznej (przysiada się człowiek z butelką wódki i talerzem pokrojonych pomarańczy), ale i agresywnej (szybko przechodzi do rozmów o polityce, okazuje się, że film „Ogniem i mieczem” jest tu doskonale znany) ukraińskiej gościnności.
Dochodzimy wreszcie do Ilci – mam huśtawkę nastrojów, bo widok restauracji „Połonina” na skrzyżowaniu (to ten bar, w którym nocowałem 6 lat temu) wzbudza wielką radość, ale niestety przybytek jest zamknięty. Autobus Werchowyna-Worochta całkowicie nas ignoruje, na szczęście łapiemy (oczywiście O.) autostop. W Worochcie pierwszy porządny obiad od czterech dni i długie (bynajmniej nie przy herbacie; a miejscowi częstują też czymś co znajduje się w butelce po coca-coli, ale coca-cola nie jest jedynym tego składnikiem) czekanie, najpierw w knajpach, potem na dworcu. Na godzinę trzecią. Na pociąg do Lwowa.
PIĄTEK
Do Lwowa dojeżdżamy jakoś po dziesiątej rano. W tym momencie W. wyciąga asa z rękawa – dzwoni do znajomego swojego Taty. Znajomy (na imię ma Bohdan, lat trzydzieści kilka) zjawia się, zawozi nas do swojego mieszkania (kawalerka w bloku na blokowisku), oddaje klucze i każe czuć się jak u siebie, a sam znika, udzieliwszy wcześniej wskazówek jak się tu dostać, stąd wydostać, gdzie na Starym Mieście tanio zjeść prawdziwe ukraińskie potrawy, żeby nie korzystać z taksówek nie mających na sobie żadnego numeru telefonu, bo to zbóje itp.
Długo trwa korzystanie przez każdego z nas z prysznica (jedna osoba łapie się na wodę gorącą, jedna na niby-nie-zimną-ale-na-pewno-w-cholerę-daleko-od-ciepłej, trzecia na zupełnie zimną),
długo trwa również mała drzemka, ale wreszcie, około siedemnastej ruszamy na miasto. Najpierw jemy przepyszny obiadek regionalny w maleńkim bistro za Operą, a potem zwiedzanie – to znaczy głównie włóczenie się po Rynku i uliczkach Starego Miasta. Urzeka nas wnętrze ormiańskiej katedry (6 lat temu nie była otwarta do zwiedzania!), przeraża knajpa dla sadomasochistów, cieszą ceny knajpiane trunków różnorakich, intryguje nazwa hotelu „Natalia 18”, zajmują długie rozmowy o polskiej poezji.
SOBOTA
Wstajemy dość późno, koło południa. Tym razem plan zwiedzania mamy konkretny – najpierw poszukiwanie domu, w którym wychował się Mistrz Lem. Mama W. drogą smsową przesyła nam fragment „Wysokiego Zamku”, w którym Pan Stanisław opisuje okolicę swego dzieciństwa. Ulica oczywiście dawno nazywa się inaczej, w księgarniach ciężko znaleźć plany lub przewodniki zestawiające dzisiejsze nazwy ulic ze starymi.
Ale udaje się! Dzięki pomocy przemiłej pani z księgarni między Placem Katedralnym a Placem Mickiewicza znajdujemy przedwojenny plan Lwowa, na nim ulicę, której szukamy, znalezisko zaś porównujemy z mapą aktualną.
Pod tak wynalezionym domem Mistrza nie może oczywiście obyć się bez zdjęcia. Następnie w analogiczny sposób odszukujemy przedwojenny dom Dziadka naszego W. – dom ten wzbudza w O. architektoniczne zachwyty. Potem czas na krótką konkluzję: „Pozostaje nam ufać że przedwojenna numeracja domów na ulicach pozostała taka sama.”

Czas na wycieczkę na Cmentarz Łyczakowski, zawsze zachwycałem się tą nekropolią. Turystyka funeralna owocuje zdjęciami W. przy mogiłach dawnych literatów (Goszczyński, Łoziński) i moim przy grobie profesora Banacha. Do tego znajdujemy grób z nazwiskiem jakie nosi W., nie wiadomo jednak czy to rodzina.
Słońce chyli się ku zachodowi, ruszamy obejrzeć Zachód z Kopca Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku, po drodze wysłuchując wykładu O. na temat kościoła Il Gesu. Na zachód odrobinę się spóźniamy, ale i tak panorama wczesnowieczornego Lwowa prezentuje się ślicznie.
No a potem – włóczenie się, kolacja, piwo… Próbowaliśmy oddać więcej głosu O. tego wieczoru i zamiast rozmów o poezji zaproponowaliśmy temat architektury, ale jakoś długo nie pożył. Po czym jakimś dziwnym zrządzeniem losu rozmowa zeszła na preferencje urodowo-estetyczne każdego z nas.
Wieczór był ładny, a knajpy się zamykały (wiele knajp zamykają we Lwowie o 23:00), postanowiliśmy więc skorzystać z mocno różniącego się od polskiego prawa o spożywaniu alkoholu i do mieszkania Bohdana udaliśmy się pieszo, racząc się w drodze zakupionym uprzednio w kiosku piwem (W. i ja) tudzież rum-colą (O.). Spacer mocno się przeciągnął – a to z powodu siedzenia na krawężniku, a to na ławce przed blokiem. Mimo wszystko świecąca się wyraźnie na Bohdanowym zegarze godzina 4:30 mocno nas zaskoczyła, gdy już dotarliśmy na miejsce. Bohdana nie było, położyliśmy się spać.
Gospodarz zjawił się jakieś 3 godziny później, w stanie ledwo przytomnym, mając wyraźne problemy z zamkiem w drzwiach i dostaniem się do własnego lokum.
NIEDZIELA
Wstaliśmy tym razem dość wcześnie, spakowaliśmy się, nie budziliśmy nieprzytomnego Bohdana,
zostawiliśmy mu tylko kartkę z podziękowaniami i gustowny prezencik (pudło, w nim szkło, w nim płyn).
Zjedliśmy małe co nieco w przydworcowym barze – tam właśnie najmocniej odczuliśmy różnicę kulturalną jeśli chodzi o aspekt spożywania alkoholu w naszych krajach. Nikt absolutnie nie spożywał tam śniadania bez kieliszka wódki, a widok kobiety spożywającej na śniadanie jajko na twardo i popijającej to duszkiem setką wódki długo będzie wzbudzał we mnie drgawki. I cóż – busik do granicy, piesze przejście do Polski, busik do Przemyśla, obiad w przydworcowym barze, wreszcie rozstanie z O., która postanowiła zostać dzień dłużej i zwiedzić to urocze miasto.
Raptem 12 godzinek w bezpośrednim pociągu do Poznania, o szóstej rano jesteśmy na dworcu… Mały prysznic – i do pracy!
I tak się to wszystko zakończyło.
Redaktor Trzydzieste Plenum

Ukraińska Wyprawa III Gorgany, kubek wody i definicja syfu
Zapisz się, jeżeli chcesz dostawać informacje o nowych wpisach.
Zaproszenie od redakcji.
Jeżeli chcesz wyrazić polemikę.
Lub jeżeli w ogóle podoba Ci się nasze medium i chciałbyś przez nasz kanał coś wyrazić. Zapraszamy. Pisz do nas. Może się uda.
Nie musimy się zgadzać.
Albo inaczej – musimy się zgadzać co do jednego: pluralizm jest OK i każdy ma prawo do swoich poglądów.
Forumlarz kontaktowy
[…] 4 – Miasto MariiNa zielonej Ukrainie – dzienniki podróżnikówTrzydzieste PlenumPowódź, Mistrz Lem i gustowny prezencikGorgany, kubek wody i definicja syfuMundial, okna autobusów i suchy oceanPiotr (+M)Autem w krainie […]
[…] 4 – Miasto MariiNa zielonej Ukrainie – dzienniki podróżnikówTrzydzieste PlenumPowódź, Mistrz Lem i gustowny prezencikGorgany, kubek wody i definicja syfuMundial, okna autobusów i suchy oceanPiotr (+M)Autem w krainie […]