Lech Jęczmyk – Doszliśmy do węzła
Krzysztof Głuch - 17 lipca, 2023Czy historia jest nauczycielką i czy kiedyś się skończy
Tekst powstał w maju 2007. Nigdy nie był publikowany. Można się zastanowić czy myśli Lecha Jęczmyka straciły na aktualności, czy wręcz przeciwnie – przybrały realistycznych rumieńców. (przyp. red.)
* * *
Kiedyś nie było tego co dziś.
Jeszcze dekadę temu, pomimo że mało kto słyszał o niejakim Fukuyamie, to większość z nas należała do armii samozwańczych Fukuyamów i żywiła przekonanie, że świat w ramach konieczności dziejowej kroczy w łagodnym pochodzie ku wszechogarniającej liberalnej demokracji (swoją drogą marny to prorok, który ogłasza to, o czym i tak wszyscy są przekonani). Po latach wojen i nuklearnych gróźb miało się uspokoić. Dzisiaj, czy to z powodu milenijnych frustracji, czy może z racji dni takich jak 11 września, z uwagi na bardziej racjonalną ocenę świata, czy może w zetknięciu z codziennymi bolączkami takimi jak lęk przed bezrobociem – przyczyny są rozmaite, grunt że powszechne stało się wyglądanie katastrof.
Jedni z lupą w ręku uważnie poszukują faszystów (choćby tycich tycich), kogokolwiek kto w ich mniemaniu będzie w stanie zepchnąć kraj do frankistowskiego piekła. Inni rozglądają się za targowiczanami, pragnącymi zdradzić, podeptać i sprzedać naród. Karmieni coraz bardziej niecodziennymi wieściami o wojnach i zamachach dochodzimy do wniosku, że zaiste dotknęła nas w końcu czyjaś klątwa i żyjemy w ciekawych czasach.
Wróćmy jednak do początków lat dziewięćdziesiątych. Hegemonia jednego określonego myślenia o przemianach cywilizacyjnych była ogromna. Prasa, literatura, film, telewizja, nawet rozwijające się prężnie media katolickie dały się wpędzić w schemat głoszący podział wszystkiego na: światły dwór wychowywany przez „Gazetę Wyborczą” (której nie jest wszystko jedno), garstkę prawicowych bojowników („Gazeta Polska”, „Najwyższy Czas” czy „WC Kwadrans”) oraz licznych ale wrogo (albo ambiwalentnie) nastawionych do współczesności katolików skupionych wyłącznie na tym, co np. powiedział Prymas Glemp na Jasnej Górze.
Tak było w mediach, literatura natomiast (oraz o zgrozo film – najważniejsza ze sztuk) tarzała się w swojej niemocy i nieokreśloności, niczym chłopiec ni to po mutacji, ni to z pierwszym wąsikiem. Dla mnie to była pustynia, intelektualne piekło. Niemożność wyrażenia tego, co się przeczuwa ale wstydzi powiedzieć. Kajdanki na mózg. Na szczęście na tej pustyni moim szczeniackim oczom ukazała się prawdziwa Oaza Fajum. Literatura SF (i Fantasy też) oraz związany z nią Lech Jęczmyk.
* * *
Dynamit wyobraźni
Fantastyka lat 90, zwłaszcza polska, była bardzo specyficznym zjawiskiem. Prawie wcale jej nie wydawano. W niektórych latach z ledwością można było naliczyć cztery wydane powieści (rekordowym był rok 1993, w którym na upartego zaliczyć do tej dziedziny dało się dwie książki, z czego jedna to pewne curiosum – „Ja, Gelerth” autorstwa człowieka o nazwisku Władysław Pasikowski, ten Pasikowski). Duże znaczenie miały opowiadania drukowane w dwóch czasopismach o systematycznie wówczas kurczących się nakładach. Co również ciekawe – duża część pamiętnych opowiadań pochodziła od debiutantów, którzy po tym jednym czy dwu tekstach milkli bądź pogrążali się w hibernacji (np. Piotr Górski, Wojciech Orliński, Mieszko Zagańczyk).
Osób, których nazwanie aktywnymi pisarzami fantastyki nie ocierałoby się o megalomanię, mieliśmy w Polsce najwyżej dziesięć (Sapkowski, Huberath, Ziemkiewicz, Dukaj, Inglot, Kres, Lewandowski, Żerdziński, Dębski, a ostatnie nazwisko proszę sobie dodać w zależności od indywidualnej oceny).
Być może to właśnie dzięki tej słabości wydawniczej, teksty którym udało się dotrzeć do czytelnika były zabójczo wyraziste. Stanowiły esencję która zwalała z nóg. Przeciętny miłośnik literatury fantastycznej znał większość wydanych dzieł. O każdym z nich mógł dyskutować zażarcie z dowolnym innym fanem. Czasem wystarczyło kilkunastostronicowe opowiadanie. „Noteka 2015” Lewandowskiego każdego czyniła patriotą jak za dotknięciem różdżki. „Kara Większa” Huberatha była miażdżącym dowodem na istnienie piekła. „Źródło bez wody” Ziemkiewicza wzbudzało chęć do bezzwłocznego wdziania sutanny. „Mniejsze zło” Sapkowskiego na wieki czyniło cię miłośnikiem słowiańskiego neverlandu.
A więc myśl fantastyczna była piorunująca niczym cios Iwana Drago (antagonisty Rocky’ego Balboa).
Druga jej cecha to domniemana „prawicowość”. Można by dużo teoretyzować na temat nadreprezentacji autorów ostentacyjnie nie pasujących do salonowego modelu twórcy (trafnie diagnozował przyczyny takiego zjawiska Rafał Ziemkiewicz w swojej zażartej publicystyce). Jednak ta polityczna cecha jest zupełnie nieistotna wobec kolejnej właściwości.
Otóż literatura fantastyczna, w swojej formie tradycyjna, odrzucająca pusty eksperymentalizm, stanowiła bastion ładu umysłowego, wolności rozumowania nieskrępowanej nowożytnymi zabobonami. I to bez względu na poglądy polityczne i obyczajowe autora. Świetnym przykładem jest Andrzej Sapkowski, literacki czciciel praboginii, gruboskórny antyklerykał, który pomimo to pisząc swoje książki stawał się w rzeczywistości bojownikiem o ład w literaturze, orędownikiem staroświeckich cnót pisarskich. To on moim zdaniem był jednym z tych, którzy podnieśli z klęczek, nakarmili i ubrali polską literaturę.
W końcu ostatnia z właściwości tej literatury, która czyniła z niej niepokojącą wieszczkę – jej apokaliptyczność. Nie miejsce na wymienianie tytułów, ale całe zatrzęsienie tekstów opisywało najróżniejsze, przeważnie nieprzyjemne draki, które czekały na nas za winklem przyszłości. Na kilkadziesiąt sposobów widzieliśmy koniec świata jaki znamy. Czy to upadek państwa polskiego, czy upadek kontynentu europejskiego, czy upadek całej ludzkości – narodu wybranego wśród narodów Wszechświata, czy w końcu dziesiątki Paruzji. Każdy prawie utwór wykrzykiwał „Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny!”.
* * *
A jednak Bierdajew
W tym klimacie i w tym środowisku od samego początku istniał również Lech Jęczmyk. Ten tłumacz i redaktor, który wcześniej zasłużył się wprowadzaniem przez jakieś trzydzieści lat na polski rynek najlepszej literatury współczesnej (z dużym odsetkiem fantastyki), z samym początkiem lat dziewięćdziesiątych rozpoczął publikowanie poczytnych felietonów na łamach miesięcznika „Nowa Fantastyka”. Można je określić jako „poczytne”, ponieważ czytelnicy ciągle podkreślali w listach, że lekturę „Nowej Fantastyki” rozpoczynają od jej stałych publicystów z Jęczmykiem na czele. Cykl ten, opatrzony tytułem „Nowe Średniowiecze”, historiozoficzna analiza obecnych przemian świata, stanowił jeżeli nie inspirację, to na pewno jeden z głównych głosów nurtu myśli fantastyczno-naukowej, współbrzmiący z opisanym wcześniej jej charakterem.
Po około trzynastu latach nowe kierownictwo „Nowej Fantastyki” podziękowało Jęczmykowi za współpracę (jego wizje były zbyt fantastyczne, a może właśnie wtedy stawały się już zbyt realistyczne). Dorobek publicystyczny z tego oraz kilku innych czasopism został zebrany i wydany przez wydawnictwo Zysk i S-ka w książce opatrzonej tytułem „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”. Daje to możliwość przeanalizowania piętnastu lat opisywania przez niego świata.
To, co pisał Jęczmyk było wizjonerskie w początku lat dziewięćdziesiątych, ale nie ukrywał on, że punktem wyjścia dla jego oceny stanu świata są poglądy jeszcze bardziej wizjonerskie, bo pochodzące z początku lat dwudziestych XX wieku tezy rosyjskiego myśliciela Mikołaja Bierdajewa (od którego też zwrot „Nowe Średniowiecze” pochodzi). Bierdajew przewidywał nadejście epoki w wielu aspektach podobnej Średniowieczu, które wyłoniło się w Europie po upadku Cesarstwa Rzymskiego. W sferze ducha „racjonalizam i pozytywizm miał ustąpić irracjonalizmowi”, poglądy religijne miały formować nowy obraz świata i upodabniać go do kształtu średniowiecznego (co byłoby widoczne np. w powrocie feudalizmu). W XX wieku analogicznym dla cywilizacji Imperium Romanum ma by być cywilizacja białego człowieka. Analogie i symptomy rozkładu tej cywilizacji analizuje Jęczmyk posiłkując się niemałymi opracowaniami o podobnych konkluzjach autorów takich jak Lester C. Thurow („Przyszłość Kapitalizmu”) czy Arnold J. Toynbee („Studium historii”).
* * *
Od Arystotelesa po ekspedientkę
Zresztą źródeł informacji Jęczmyka jest imponująca konstelacja. Jest to cała gama wspomnianych już historyków opisujących przełomy cywilizacyjne, filozofów rozważających zagadnienia państwa, demokracji bądź tyranii, socjologów, politologów, teologów, ekonomistów (raczej w kolejności od najlepiej do najsłabiej zgłębionych). Dodatkowo opiera się on na całej masie faktów, wcale nie znanych ogółowi[1]. Dodatkowo, co niecodzienne, Jęczmyk nie kryje że źródłem jego ogólnocywilizacyjnych refleksji są również codzienne obserwacje (np. ze sklepu w którym robi zakupy), oraz „,miejskie legendy”, czyli informacje z drugiej ręki trudno weryfikowalne (np. to że polscy bioenergoterapeuci ostrzegają, że w Polsce pracuje około tysiąca ich kolegów po fachu pochodzących z Rosji, którzy mogą mieć skryte polityczne interesa).
Nie jest to może metoda nadająca się do formułowania wiążących i przekonywujących tez. Ale z drugiej strony mam wrażenie, że „zawodowi” humaniści często wywodzą z góry założoną tezę, do której to tezy przekonali się w zupełnie „niezawodowych” okolicznościach. Przykładem może być socjolog piszący pracę o wyzysku czarnego ludu w Południowej Afryce, który o tym wyzysku przekonał się nie w sposób bezstronny analizując fakty, ale dlatego, że usłyszał w radiu singla „Free Nelson Mandela”.
Na koniec ostatnim, ale potężnym źródłem refleksji Jęczmyka jest literatura (trudno tego nie oczekiwać po człowieku zawodowo parającym się nią właśnie).
Spytać się można niczym Natanel – „czy może co dobrego pochodzić z fikcji literackiej”? Jakież refleksje realnych procesach pośród społeczeństw można snuć na podstawie zmyślonych bajek? Gdyby ktoś zechciał tak spytać, fikcja odpowiedziałaby mu: „widziałam cię zanim zadałeś to pytanie, gdy byłeś pod drzewem figowym”. Zaiste dobrze by było, gdybyśmy choć tyle wiedzieli o literaturze, co literatura wie o nas.
Przykładem na pożyteczność prozy, w dodatku fantastycznej, niech będzie przytaczany przez Jęczmyka cykl „Fundacja” Isaaca Asimova. Zawsze odpychała mnie myśl Asimova, ze względu na tkwienie w prymitywnych materialistyczno-utopijnych stereotypach, wobec których uważanie tego pisarza za wybitnego myśliciela naszych czasów jest obelgą chociażby dla Stanisława Lema (chociaż kunsztu narracyjnego trudno mu odmówić – jego książki czyta się z zapartym tchem). Otóż pomimo obrzydliwych płytkich pozytywistycznych zabobonów, przyznać należy, że „Fundacja” stanowi śmiałą interpretację literacką dzieła E. Gibbona „Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego”. Asimov przełożył realia śródziemnomorskie na realia śródgalaktyczne i przepięknie opisał próbę przechowania zarodków cywilizacji, które po upadku imperium pozwolą mu jak najszybciej się odrodzić. Gdyby nie literatura, nie oglądalibyśmy tego na własne (własnej wyobraźni) oczy. Natomiast Jęczmyk dodatkowo występuje z tezą, że zaproponowaną przez Asimova receptę na przechowanie cywilizacji stosuje obecnie były ZSRR, który niejako hibernuje się, by przeczekać niekorzystny czas geopolityczny.
Zawsze zastanawiałem się, skąd dziś dostęp do tak różnorodnych aktualnych informacji u człowieka, który bardzo niewiele (jeżeli w ogóle) korzysta z Internetu. Przychodzi mi tu na myśl Joe Turner, bohater filmu „Trzy dni Kondora” grany przez Roberta Redforda.
Człowiek ten z racji swego zawodu „czytał wszystko”, a w tym co przeczytał miał odszukiwać zależności. To uczyniło go śmiertelnie niebezpiecznym w oczach CIA. Podobnie Jęczmyk przez większość życia zawodowo „czytał wszystko”. Śmiem również twierdzić, że bliski kontakt z fantastyką (również zagraniczną) wyrobił w nim nawyk do stawiania odważnych autorskich tez, niecodziennego łączenia faktów, w końcu umiejętności interesującego pisania.
* * *
Jak to się skończy?
Spróbujmy podjąć się karkołomnego zadania zwięzłej prezentacji mapy myśli Jęczmyka. Tytułowe „Trzy końce historii” to trzy wieszczone ostatnimi czasy stany, w których wprawdzie świat nie przestanie trwać, ale przestanie się zmieniać.
O pierwszym z nich przekonany był Marks oraz jego wyznawcy. Miał to być nieuchronny triumf komunizmu, szacowany za czasów Nikity Chruszczowa na rok 1980 (w którym de facto wszystko zaczęło się mieć ku końcowi).
Drugi koniec historii ogłosił wspomniany już Fukuyama i dla odmiany miał to być triumf liberalnego kapitalizmu.
Trzeci koniec historii to miałoby być tym razem zdaniem Jęczmyka „Tysiącletnie królestwo” opisane w Rozdziale 20 Apokalipsy wg św. Jana. Myślę (a gdyby dano mi pożyć jeszcze ze dwa tysiące lat, to wiedziałbym na pewno), że Jęczmyk zgrubnie i zbyt dosłownie odczytuje treść tego fragmentu. Niemniej to, co ma nastąpić potem, czyli Nowe Jeruzalem (Rozdział 21) to jest prawdziwy finisz. Który z tych scenariuszy bardziej nam pasuje? Jęczmyk stawia na ten trzeci a to dlatego, że „dwa pierwsze są głupie, trzeci zaś szalony – a zdrowy rozsądek zawsze staje bezradny wobec szaleństw świata”.
To właśnie szaleństwo jest kolejnym kluczem do rozumienia myśli Jęczmyka. Nie, nie jest on szaleńcem, ale rozumie i docenia szaleństwo i jego pomocność w rozumieniu dziejów, między innymi jako wielki propagator Philipa K. Dicka.
Przekaz płynący z życia i twórczości tego pisarza to bodajże najmocniejsze źródło inspiracji Jęczmyka. Kilkadziesiąt powieści i opowiadania Dicka to jeden traktat o rzeczywistości. Z tego traktatu Jęczmyk jako najważniejsze wyodrębnia następujące elementy: obraz podwójnego świata (jeden imitowany widoczny naszym oczom, drugi skryty a prawdziwy – jako rzecze Heraklit, rządzi tym pierwszym), dostrzeganie, że w świecie istnieje Imperium skryte w ramach wielkiego spisku, kontrastowy podział na dobro i zło według kryterium prawdziwości przeciw fałszowi i sztuczności, w końcu szalone, bez specjalnych hamulców, poszukiwanie tego co prawdziwe.
Nie tylko duchowe rozważania snuje Jęczmyk. W sferze całkiem przyziemnej i materialnej Jęczmyk od początku głosi wizje upadku znanego nam świata, pokrewne wspomnianym na początku obrazom malowanym przez twórców fantastyki. Dziś prawdę o nadciągającym krachu można już uznać za banał, niektóre symptomy widać gołym okiem. Ot choćby sprawa naszej rodzimej społeczności europejskiej. Traktując rzecz rozumem nie ma ona najmniejszych szans na przeżycie z uwagi na demograficzne zamieranie oraz brak silnego systemu wartości u podstaw. Jęczmyk już nawet nie uprasza wartości chrześcijańskich (odwoływanie się do wartości chrześcijańskich w konstytucji będącej tworem laickim uważa wręcz za bluźnierstwo). Niechby to były choćby cnoty rzymskie, kult żołnierskiej wierności, czy Kiplingowskie poczucie misji cywilizacyjnej. Cokolwiek, co jest w stanie budować a nie rozmontowywać, jak ta nieszczęsna Rewolucja Francuska i francuskie Oświecenie, przed którymi klękają architekci naszej wspólnoty.
* * *
Czynniki nadziei
A więc teraz widzimy zagrożenie o którym mówił Jęczmyk:
„młodsi z mieszkańców naszego globu będą świadkami kataklizmów na skalę przynajmniej upadku cesarstwa rzymskiego”.
To zadeklarowane przekonanie o nadchodzącej katastrofie należy jednak obłożyć trzema komentarzami.
Po pierwsze tak na prawdę nie wiemy cóż to za kataklizmy nas czekają, gdyż jak pisze Jęczmyk,
„doszliśmy do węzła, od którego historia może pójść w wielu możliwych kierunkach. Jeżeli różnego rodzaju wróżbiarze i prorocy mówią o bliskim końcu świata, to może do znaczyć, że poza ten węzeł ich intuicja nie sięga, że kłębi się tam chmura niesprecyzowanych możliwości, której nie są w stanie przeniknąć. W tym sensie jest to ‘koniec świata – świata jaki znamy’, który wyrósł na gruzach Imperium Romanum.”
Po drugie Azja. To tam, ku azjatyckim hordom, zwrócone są nasze oczy. Ich „wizyty” z niepokojem i tragicznym finałem upatrywał Witkacy. Jęczmyk jednak nie patrzy na ten kontynent ze strachem, ale raczej z nadzieją. Docenia on Azjatów (wśród których ma zdaje się niemało znajomych), ich cnoty obywatelskie, traktowanie rodziny jako fundamentu społeczeństwa, pracowitość, brak rozbuchanego indywidualizmu, a także rozwijającą się właśnie w Azji żywiołową religijność.
Po trzecie nadzieja. Jęczmyk nie patrzy wyłącznie przez czarne okulary. W wydanej niegdyś antologii „PL+50”, będącej zbiorem opowiadań i publicystki przewidującej kształt i sytuację Polski w roku 2050, Jęczmyk przedstawił dwie wizje. Jedną jak najczarniejszą, dyktowaną przez rozum. Drugą dyktowaną przez nadzieję. Bo przecież coś może się dziać wbrew rozumowi. Takim arozumowym czynnikiem w wieku VI był św. Benedykt, w wieku XX Jan Paweł II[2], a dziś Jęczmyka otuchą napawa chociażby piękna (jego zadaniem) świątynia w Licheniu – największy kościół wybudowany ostatnimi czasy w Europie.
* * *
Historia magistra?
Pomimo interdyscyplinarności rozważań Jęczmyka, główną ich płaszczyzną jest historia. Nie przypominam sobie kogoś innego, kto by współcześnie tak mocno był przekonany do tego, że „historia magistra vitae est”. Jęczmyk co krok wynajduje prawidła, procesy, wskazuje analogie.
Lepper a Robin Hood, Indianie z redukcji paragwajskich (opisanych w filmie „Misja”) a Rosjanie w czasach ZSRR, Chrystus na pustyni a Piłsudski w Sulejówku, późnośredniowieczne Włochy a przedhelleńskie Ateny, milion Egipcjan budujących piramidę dla jednego Faraona a dwieście milionów sowieckich biedaków wysyłających na orbitę jednego z nich (i gdzie tu większe szaleństwo).
Snuje rozważania w poprzek i wzdłuż dziejów[3], ale zdaje sobie też sprawę, że z tych rozważań nie ma szans na żadne jasnowidzenie, „nasza przyszłość została już opisana w którejś ze starych ksiąg. Nie wiemy tylko w której”.
Inną sferą pozostającą zawsze w obrębie rozważań Jęczmyka jest polityka. Jest on w nią zaangażowany również od strony praktycznej. Odsyłam do książki w celu sprawdzenia, którym z partii polskich i amerykańskich dostaje się od krótkowzrocznych, niemądrych i krzykaczy (podpowiem że prawie wszystkim). Tutaj się nad tym nie zatrzymamy, bo to akurat zbyt nędzny temat jak na rozważania ogólnocywilizacyjne. Warto jednak wspomnieć, że z polityką mocno połączona jest u Jęczmyka filozofia. I to ta najbardziej klasyczna. Sokrates, Platon i Arystoteles wskazani zostali jako inspiratorzy nowożytnych elit politycznych. Z czego na przykład, jako jeden z wierniejszych uczniów Platona wskazany zostaje Józef Stalin.
* * *
Lichwiarze i złoty cielec
Nie ma dymu bez ognia a polityki bez ekonomii. W rozważaniach Jęczmyka dużo uwag o ekonomii. Najwięcej mówi się złego o gospodarczym liberalizmie i współczesnych finansach. Ortodoksyjny monetaryzm to współczesny kult złotego cielca, na którego ołtarzu składa się ofiary z rolników i pielęgniarek. Odsetki od kredytów to lichwa. Teorie liberalne głoszące, że im mniej państwa tym lepiej, są przedwczorajsze a jedynym podmiotem mogącym wnieść moralność do gospodarki jest państwo.
Oryginalnie przedstawiona też została transformacja ustrojowa. Zdaniem Jęczmyka po upadku PRLu należałoby raczej mocniej pracować niż przeprowadzać jakieś „terapie szokowe”. To te gwałtowne zmiany wywołały bezrobocie, co Jęczmyk nazywa ludobójstwem ze względu na korelację stopy bezrobocia ze śmiertelnością noworodków.
Na uwieńczenie ekonomicznych rozważań Jęczmyk pyta „czy ktoś słyszał, żeby Matka Boska ukazała się bankierowi albo burmistrzowi? Zaiste będą chłopaki się tłoczyć przed uchem igielnym”. O takim zdarzeniu akurat słyszałem – w 1842 Maryja ukazała się żydowskiemu bankierowi Alfonsowi Ratisbonne (dla podkreślenia rangi zdarzenia zauważę, że „Nasz Dziennik” określił je jako „najbardziej dramatyczne nawrócenie od czasów św. Pawła”).
Wydaje mi się też, że nie wszyscy bankierzy, jak również „lichwiarze” będą się tak tłoczyć bram niebieskich. Zgodnie z przypowieścią o minach będzie to ktoś zgoła inny: „Sługo zły [..] czemu nie dałeś moich pieniędzy do banku? A ja po powrocie byłbym je z zyskiem odebrał” (Łk 19, 23-24). Krytyka zmian ustrojowych na zasadzie „wystarczyłoby zabrać się do pracy, zamiast słuchać tych transformacyjnych bzdur” przypomina mi wypowiedź Millera (albo Rakowskiego, nie pamiętam, który to z wielkich mężów stanu PRLu), że w Polsce lat osiemdziesiątych w sklepach było pusto, bo Polacy nieodpowiedzialnie wszystko wykupywali na zapas – wystarczyło żeby trochę ograniczyli popyt.
Zastanawiam się również, czy Toynbee nie podaje jako jednej z szeregu przyczyn rozkładu Rzymu występków przeciwko ortodoksyjnemu monetaryzmowi polegających na psuciu pieniądza (czyli po dzisiejszemu – inflacji). Ostatecznie też Jęczmyk niestety nie podaje przykładu choćby jednego państwa mlekiem i miodem płynącego, w którym mocno rozbudowany etatyzm i ujarzmiony liberalizm idzie w parze z dynamiką rozwoju, dobrobytem i liczną klasą średnią (bo obawiam się że na przykład Chiny takim państwem zdecydowanie nie są).
Wspominam o tych ekonomicznych aspektach może nazbyt szeroko (wszak o ekonomii każdy Polak ma zdanie wyrobione), z celowym zamiarem pokazania, że nie wszystkie tezy Jęczmyka mogą przypaść do gustu. Niedawno na przykład czytałem, jak z kolei Szczepan Twardoch nie mógł się zgodzić na Jęczmykowe odczytywanie Platona. Taki jest niestety los oryginalnego myśliciela, który się nie obawia stawiać tez niepopularnych (chociaż akurat wspomniane poglądy ekonomiczne, przyznajcie sami, ani do oryginalnych ani do niepopularnych nie należą). W takim worze myśli każdy znajdzie coś, czemu absolutnie się sprzeciwi.
* * *
Nieście na krańce Ziemi
Ostatnim i najważniejszym klockiem w rozumowaniu Jęczmyka jest religia. Religijne myśli tłumacza „Valis” ubrane są prawie zawsze w fantastyczne buty. A wiara w myśleniu fantastycznym nabiera wizji i rozmachu. Miłosz utyskiwał ongi, że współczesna poezja nie ma języka umiejącego na opisywanie wiary. Współczesne SF dysponuje takimi możliwościami.
Teksty fantastyczne są trochę jak katedry. Wchodzę do prozy Dukaja, Huberatha, Dicka, Strugackich i rozglądam się wokół z rozdziawionymi ustami podziwiając maswerki, wimpergi, rozety, sklepienia.
Publicystyka nie może być tak uduchowiona, ale i w niej łatwo o świeżą myśl, ożywiającą religijność. Jęczmyk pisze:
„Otóż myślę, że nadchodzą czasy bardzo trudnych wyborów, w których rola religii, wiary, będzie bardzo ważna. Każdy będzie musiał zadecydować sam o sobie i czuć, że niesie na sobie ciężar odpowiedzialności za losy całego świata, za swoją religię i wiarę. Zupełnie jak Frodo. Ta walka często przetnie na pół duszę pojedynczego człowieka. Ale dla chrześcijan nie jest to powód do rozpaczy, bo właśnie poprzez pozorną klęskę można zyskać zwycięstwo, jak to pokazał nasz Nauczyciel.”
No właśnie, jaką chrześcijanin powinien przyjąć postawę w takich czasach? Zanim przyjdzie mu wybierać pomiędzy mieczem jak Aragorn i męczeństwem jak Frodo (bardzo możliwe, że niestety miecza już mu nikt nie poda[4]), musi zdecydować co robić, nim zapanuje chaos. Bo czy warto trudzić się co dzień nad gromadzeniem dóbr, wiedzy, tężyzny fizycznej, gdy nadchodzi pożoga (pytanie w sumie też nie nowe – mocno głowili się nad nim przedwojenni poeci)?
Jęczmyk podaje dwie możliwe postawy:
Greka Zorby i Św. Hieronima. Zorba siadał z założonymi rękami i patrzył jak wszystko „pięknie się wali”.
Co się tyczy drugiej postawy:
„Święty Hieronim (zmarł w roku 420) mawiał ‘Zawsze coś rób, żeby diabeł zastał cię przy pracy.’ Mąż ów w okresie upadku cesarstwa rzymskiego, najazdów barbarzyńców i ogólnego rozprężenia przetłumaczył na łacinę Pismo Święte, pisał kronikę swoich czasów i masę listów, a jeszcze podróżował i nawracał bogate rzymskie matrony. Od jego drzwi diabeł odbijał się jak piłka tenisowa.”[5]
Właśnie tak, tłumaczmy Ewangelię! To jest wyzwanie zakrętu dziejów. Jaką by historia nie była nauczycielką życia, widać jedną stałą regułę. Każdy kolejny krach był ożywczy dla wyznawców tego, który jest władcą historii. Jęczmyk pisze
„Jesteśmy teraz świadkami przedostatniego etapu [..], w czasie którego, na skutek wielu zmian, jakie na świecie będą się dokonywać, na skutek wojen i wędrówek ludów, Ewangelia dotrze do krańców ziemi.”
Zwróćmy uwagę, że dla Jęczmyka chodzi o krańce Ziemi (globu). A na przykład dla pisarza Huberatha Ewangelia może być niesiona jeszcze dalej, na krańce wszechświata, a ludzie w stosunku do obcych mogą być międzyplanetarnym narodem wybranym, który jak ten pierwszy naród wybrany, również okazał się być „ludem o twardym karku”. Pisarz Huberath może sobie pozwolić na wizję zapierającą dech. Publicysta Jęczmyk niestety musi pozostać przy cokolwiek bardziej realistycznych scenariuszach.
Zawrotny galop poprzez zagony historii, cywilizacji, religii. Charakterystyczne dla autorów SF rozmach, odwaga myślenia, brak skrupułów przy stawianiu niepopularnych tez. Rozumowanie na podstawie zarówno faktów, jak i fikcji (wszak fikcja mówić może więcej o prawdzie świata, niż „fakty”). Ogromne skondensowanie informacji, wnioski od których zapiera dech z zafascynowania lub gotuje się krew z oburzenia. Przez te piętnaście lat Jęczmyk był myślicielem gettowym. Mam jednak wrażenie przeplatane z nadzieją, że dzięki tej książce trafi pod niektóre strzechy. Prędzej czy później. Wcale nie musi przeszkodzić w tym śmierć autora.
„Kto krzywdzi, niech jeszcze krzywdę wyrządzi i plugawy niech się jeszcze splugawi, a sprawiedliwy niech jeszcze wypełni sprawiedliwość.” (Ap 22,11).
Lech Jęczmyk; „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”; Wydawnictwo Zysk i Spółka, Poznań 2006.
Krzysztof Głuch
[1] Przykładem takiego mało znanego, a znaczącego wydarzenia, jest sprawa człowieka z Kennewick – najstarszego odnalezionego ciała człowieka w Północnej Ameryce, który to człowiek okazał się być rasy białej. Badania naukowców nad tym ciałem najpierw były silnie blokowane z dziwnych powodów (a to ktoś poczuł nagle rozterki, że nie wolno prowadzić badań, w trakcie których ulega zniszczeniu część znaleziska, a to znów Indianie uważali to za zbezczeszczenie zwłok ich przodka(?!)). Ostatecznie miejsce znaleziska, z uwagi że jest to jakieś zakole rzeki zagrożone erozją, zostało zasypane kilkoma tysiącami ton gruzu. Dywagacje na temat najstarszych mieszkańców kontynentu zostały ucięte.
[2] Gdyby w stworzonej na kratach „Fundacji” przez uczonego Hari Seldona psychohistorii było choć krztynę sensu i możliwe byłoby przewidywanie zachowań cywilizacji w skali planet, to analogicznym do powieściowego Muła walcem w tryby obliczonych procesów (tyle, że pozytywnym) mogłyby być właśnie postacie św. Benedykta i Jana Pawła II.
[3] Dobrym przykładem krzyżowej analogi na kilku płaszczyznach jest zestawienie homoseksualnych obrońców Termopil z homoseksualnymi bandami motocyklistów, z którymi zmagał się (będzie się zmagał w przyszłości) Szalony Max znany z filmu „Wojownik Szos”. Oto porównanie realnych bohaterów pozytywnych z przeszłości z fikcyjnymi czarnymi charakterami z przyszłości.
[4] Konający świat chrześcijański, któremu odebrano miecz, można obejrzeć (oczami wyobraźni) czytając książkę J. Raspaila „Obóz świętych”, lub obserwując sytuację w Hiszpanii po zamachach w Madrycie.
[5] A na świat chrześcijański odradzający się po kataklizmie, między innymi dzięki świętości pracowitych i uczonych mężów, który niesie Ewangelię poza krańce naszego globu, można popatrzeć czytając powieść „Kantyczka dla Leibowitza” Waltera Milera Jr.
* * *
Polecamy wywiad z Lechem. Główny temat – literatura.
Bareja Biblia Conrad Cybulski Diuna Dukaj Fantastyka religijna Gwiezdne Wojny Historia Horror Houellebecq Huberath Jęczmyk Kloss Kobiety Korzyński lektury Lem Linda Masterton Mickiewicz Niemcy Parowski political fiction Postapo Romantyzm Rosja Sapkowski Seriale Sienkiewicz Simmons Strugaccy Stuhr Szulkin Szyda Słowacki Tolkien Twardoch Twin Peaks Tym Ukraina Vonnegut Wojna Ziemkiewicz Żuławski
[…] w kinieGaleriaAgnieszka Ograszko – umysł i ciałoO książkach Książkowa Trasa W-Z cz.04Lech Jęczmyk – trzy końce historiiDział młodzieżowyPrzygody Sindbada Żeglarza, który beztroską zarażaFestiwal Meteora 2023 […]
[…] Lech Jęczmyk – Doszliśmy do węzła […]